Drukuj  

Polemika J. Leociaka z T. Łubieńskim na łamach Gazety Wyborczej


Polemika J. Leociaka z T. Łubieńskim na łamach Gazety Wyborczej

08.09.2011 07:53:29



Jacek Leociak na łamach dzisiejszej Gazety Wyborczej polemizuje z tekstem Tomasza Łubieńskiego pt. Czarna nuta, czarna rozpacz, który ukazał się w świątecznym wydaniu GW 2011-08-29

 


 

 


 

*                                                *

*

 

Czarna nuta, czarna rozpacz
Tomasz Łubieński*
Gazeta Świąteczna, 2011-08-29
 

Nasze nieszczęścia historyczne są zawsze dowodem, że mieliśmy rację, więc ich potrzebujemy. Tylko kto zechce żyć w kraju, który wielbi swe przegrane powstania? Ciągle zdradzanym i niedocenianym?

1.

"Polska leży nad Wisłą". Tym stwierdzeniem Kazimierz Wierzyński zaczyna swój bolesny emigracyjny wiersz z tomu "Kufer na plecach". Dziś Polskę mamy niepodległą, świat dla nas otwarty. Jak wszędzie, jak zwykle, nad Wisłą również, ze zmiennym szczęściem, rozum zmaga się z głupotą. Sens z absurdem. Dobro wspólne pasuje się ze złą wolą. Między wolnością a równością rosną klasyczne napięcia. Braterstwo, piękne słowo, okazuje się niełatwe w praktycznym zastosowaniu. Metodą prób i błędów ludzie przekonują się, że w sumie opłaca się odpowiadać za swój los.

Ale też nie brak pomysłów, żeby trudne, ciekawe życie nad Wisłą obrzydzić.

A więc hałaśliwie samolansująca się, jako jedynie i prawdziwie polska, zaczepno-odporna wersja patriotyzmu, katalog fobii i resentymentów. W różnych odmianach. Od stadionowej, rządzącej się własnym bezprawiem, ulicznej (akcja bezpośrednia), parlamentarnej, czyli garniturowej, którą przekazują media, aż do przewrotnie intelektualnej. Ta również istnieje i nie ma w tym nic dziwnego. Niech tylko stronnictwo z wyrazistym przywódcą ogłosi się monopolistą prawdy, natychmiast grupuje się wokół pewna kategoria myślicieli i artystów.

Są wśród nich również ludzie utalentowani, bo talent wcale nie gwarantuje odporności umysłowej. Podobnych ludzi ideologia potrzebuje i wzajemnie oni potrzebują jej. Bo czyni ich potrzebnymi, ważnymi, powołanymi. Próżność łączy ze sobą artystów i polityków: rozumieją się doskonale. Nie tylko swoboda, również zamówienie z góry ma dla artysty wiele uroku. Uniezależnia od bezwzględnego, kapryśnego rynku, chociaż artyści zaangażowani nie są fanatykami wolontariatu. Cieszy ich, jak każdego twórcę, wymierne powodzenie u publiczności. Tej zwłaszcza, wcale licznej, co lubi sobie poczytać, że wcale nie jest tak, jak jest. Bo za kulisami zdarzeń ktoś ustawicznie pociąga za sznurki i ma w tym jakiś własny, najpewniej trywialny interes. Stąd powodzenie czytelnicze felietonów i powieści, które demaskują salon, elity, czasem, żeby było jasne, opatrując te słowa cudzysłowem lub przedrostkiem "łże".

Tylko układy, jak kiedyś stolik kawiarniany, są zawsze, same przez się podejrzane.

Przypomina się anegdota, którą zanotował czy wymyślił Antoni Słonimski. Spotykają się znajomi. "Dzisiaj pogrzeb Żeromskiego!". "I co z tego, nakradł się, nakradł i umarł".

2.

Uważam, że kojarzenie okołopisowskiej twórczości z romantyzmem jest dla niej niezamierzonym i niezasłużonym komplementem. A upierają się przy tym publicyści uważający romantyzm za źródło naszych dziwactw narodowych. To jednak pseudo, neo, podróbki i zapożyczki z wielkiej tradycji. Niebezpieczne, bo kto dziś przeczyta romantyków w oryginale, żeby się przekonać, upewnić, że tam patos przełamywał się z ironią? Pokrzepianie serc nie wykluczało rozdrapywania ran. Antyklerykalizmowi towarzyszyła głęboka religijność. Miłość ojczyzny nie wykluczała braterstwa wobec innych narodów, przeciwnie.

Co do tzw. polityki historycznej, wypada zacząć od stosunkowo nieszkodliwej naiwności w popisywaniu się polskimi przewagami wojennymi. Wiąże się ona z przekonaniem o wyjątkowej historii Polski, z czym można by się zgodzić pod warunkiem, że historię każdego kraju uzna się za wyjątkową. Są jednak próby zagwarantowania za pomocą religii owej wyjątkowości. Nie dość więc, że Matka Boska jest już królową Polski, to jeszcze pojawiły się pomysły, żeby ofiarować koronę naszego kraju Chrystusowi. Powstałaby wówczas ciekawa sytuacja dynastyczna. No i trzeba by wtedy już ostatecznie pogodzić się z faktem, że Żydzi rządzą Polską.

I tu paradoks. PiS nie jest antysemicki, ale na głosy antysemitów, wypada mu czy nie, chce czy nie chce, może liczyć. I jeszcze wracając do wojskowości: to przechwalanie się wojenne łączy, czasem dzieli, chłopców i emerytów wszystkich krajów. Ciekawe, że właśnie w krajach o potężnej wojskowej tradycji, jak Rosja czy Niemcy, powstaje literatura pacyfistyczna. Można tu wymienić nieproporcjonalnej wielkości nazwiska - Lew Tołstoj i Remarque.

Być może polskie niepowodzenia historyczne (kiedy coś się uda, jak zwycięstwo 1920 r. albo "Solidarność", mówi się o cudzie) stały się przyczyną kompleksów. Jak zwykle połączonych - niższości i wyższości. Wciąż na przykład ukazują się książki opowiadające o nieustannych wpadkach Niemców w czasie kampanii wrześniowej. Wygrali ją tylko dzięki przewadze technicznej (to nie sztuka), wsparciu wschodniego sojusznika. A także, ta myśl wciąż jest w Polsce popularna, zdradzie naszych sojuszników.

W najnowszych dziejach wojskowych specjalnością Polaków są raczej zwycięstwa moralne. Tu problem, bo dla świata takie zwycięstwa się nie liczą. "Narody sumienia nie mają" - pisał Aleksander Fredro, weteran napoleoński, w cywilu komediopisarz. Bo i nas, przyznajmy, niewiele obchodzą cierpienia innych, zwłaszcza jeśli mogą być dla naszych cierpień konkurencją.

Wiadomo, solidarność królów zawsze lepiej się sprawdzała niż braterstwo ludów. Ale nie chcemy się z tym pogodzić, oczekujemy podziwu i pomocy, uznania i współczucia, nie widząc w tych oczekiwaniach żadnych sprzeczności. A ponieważ świat się nami specjalnie nie przejmuje, świat jest zły. Co bynajmniej nie otrzeźwia, nie uspokaja, przeciwnie - domagamy się, żądamy, żeby był dobry. Dla nas, na naszym przykładzie.

Nieszczęścia historyczne stanowią zawsze dowód, że mieliśmy rację. Więc jakby ich potrzebujemy. I tu wątki o zamachu smoleńskim za pomocą baloników z helem (ciekawe, ilu polityków w to wierzy, ilu nie wyklucza, jak wielu prywatnie puka się w czoło, publicznie milczy) spotykają się z szaleństwem wybitnego poety Jarosława Marka Rymkiewicza, który krwawą tragedię Powstania Warszawskiego nazwał drugim chrztem Polski, zbawiennym dla utrzymania narodowej tożsamości.

Tylko kto chce żyć w kraju, który przegrane powstania uważa za swoją ulubioną tradycję? Kraju, który, co gorsza, jest chronicznie oszukiwany, zdradzany, niedoceniany? Pamiętam, że felietony wybitnej krajowej dziennikarki ukazywały się w paryskiej "Kulturze" w okresie największych nadziei czy złudzeń pod tytułem "Kartki ze skażonej strefy". Jeśli nawet musi się tu żyć, wsłuchując się w czarną nutę, to chyba nikt nie życzy tego samego własnym dzieciom.

I tu powstaje jakaś dodatkowa wyborcza szansa dla PiS-u. Niech ci wszyscy młodzi, dla których historia narodu jest nieciekawa, alternatywni, grymaśnicy, kosmopolici, innowiercy, bezideowcy skorzystają z otwartych drzwi i pójdą sobie tam, gdzie wolny rynek jest otwarty. A wtedy do urn wyborczych uda się proporcjonalnie więcej "prawdziwych Polaków".

Już teraz słyszy się zdanie, że w wypadku zmiany politycznej trzeba emigrować. A Polacy wbrew werbalnemu patriotyzmowi (a może właśnie dlatego) emigrują bardzo łatwo. Po latach jako sentymentalni turyści będą zawsze mile przyjmowani.

3.

Jak żyć w kraju skazanym przez własną niewinność na klęskę? W imię czego? To przecież wbrew życiu, wbrew naturze. Zwłaszcza jeśli dodać, że jest to poza tym kraj przeklęty. Kraj nie tylko ofiar, ale morderców i rabusiów. Jan T. Gross nie zadowolił się moralnym również sukcesem "Sąsiadów". Ta książka niezależnie od warsztatowych uchybień wywołała zaszczytną dla Polski społeczną dyskusję, przewartościowała pamięć lat wojny i okupacji. Angelizacja Polski okazała się niegodna czasów wolności. Opublikowano źródłowe materiały dotyczące postawy Polaków wobec Zagłady.
To wszystko zasługa, wszelako bardziej niż upiorne sceny przytaczane przez Grossa za świadkami, ocalałymi ofiarami i uczestnikami zbrodni, o znaczeniu "Sąsiadów" zadecydowało ostatnie stronnicze zdanie. A brzmi ono: "Bo przecież 1600 jedwabieńskich Żydów zamordowali nie żadni hitlerowcy, nie enkawudziści ani ubecy, tylko społeczeństwo". Jakie to społeczeństwo, już autor nie dopowiada. W "Złotych żniwach" mamy rozdział zatytułowany "Nowe reguły postępowania". W którymś z artykułów i dyskusji przewija się opinia autora, że rabowanie i zabijanie Żydów było powszechnie akceptowaną normą.

Gross i inni stanowią, że ograbianie i mordowanie Żydów było uznaną praktyką społeczną na wsi, a w mieście szmalcownictwo praktyką usankcjonowaną. I właśnie normą stał się ów sposób pisania o tym, co działo się, jak to ujmuje autor, na obrzeżach Holocaustu. Również w poetyce, która nawiązuje do literatury faktu: straszliwe świadectwa przeplatane są komentarzem pełnym pochopnych uogólnień.

Poszczególne zeznania czy relacje układają się w "spójną całość", obraz społeczeństwa. Zło ugruntowane w polskiej chłopskiej mentalności z antysemityzmem kościelnym i endeckim w tle. Ale słusznie nie przecenia się ideowych motywacji: człowieka, który wrzuca dziecko do ognia, zabija ciężarną kobietę, trudno nazwać antysemitą, to zwyrodniały morderca. Naczelnym motywem zbrodni są bestialskie instynkty i chciwość. Nawet nie strach - prof. Jan Grabowski, historyk z wykształcenia, naukowy sojusznik Grossa, kwestionuje, jakoby kara śmierci za pomoc Żydom była bezwzględnie wykonywana.

4.

Według Grabowskiego jako niezbyt skuteczne jawi się rozporządzenie dr. Hansa Franka z 15 października 1941 r. o bezwarunkowym karaniu śmiercią za udzielanie Żydom schronienia, okazywanie pomocy. Przy czym, precyzuje generalny gubernator, czołowy prawnik Trzeciej Rzeszy, współautor ustaw norymberskich, a więc człowiek kompetentny, czyn usiłowany uznany jest za czyn dokonany.

Najwidoczniej Jan Grabowski nie docenia siły ideologii nazistowskiej. Owszem, zdarzało się, że ulegali Niemcy ludzkim słabościom wobec polskiej wódki, słoniny i dziewczyny. Ale w stosunku do Żydów oraz Polaków, którzy ich przechowywali, nie mogło być litości. To gdzieś daleko na zachód od Wisły, w Belgii, odstępowano czasem od wykonania wyroku śmierci orzekanego za pomoc angielskim lotnikom albo fałszowanie kartek żywnościowych.

Jan Grabowski, wyraźnie sceptyczny wobec skuteczności niemieckich rozporządzeń, korzysta jednak z akt niemieckich sądów w sprawach o szmalcownictwo. Chodzi o Polaków, którzy szantażują Żydów swoimi znajomościami w Gestapo itp., słowem, nieproszeni zamazują niemiecki porządek w rozwiązywaniu problemu żydowskiego.

Źródło szczególne, ale przynosi badaczowi nowe ustalenia. Otóż wynika z nich, że - według Grabowskiego - nie jest prawdą, jakoby szmalcownictwem trudniły się głównie męty społeczne. Przed sądem niemieckim stają przedstawiciele różnych zawodów i warstw, czyli społeczeństwo. Na szczycie owej drabiny znalazł się korepetytor z języka francuskiego oraz - uwaga! - młody hrabia. Pisze Grabowski, że ów hrabia był potem ważną postacią paryskiej emigracji. A przecież hrabia też człowiek, może być ostatnim draniem.

Inne specyficzne źródło badań Grabowskiego to "sierpniówki", czyli zeznania złożone przed doraźnymi sądami, jakie powołał PKWN już 31 sierpnia 1944 r., kilka tygodni po Manifeście, do karania współpracy z faszystowskim okupantem. Świadectwa bestialstwa wobec ukrywających się i ocalałych z Zagłady Żydów są wstrząsające, także skala tego zjawiska (dla Grossa czy Grabowskiego - norma). Ale "sierpniówki" powstały głównie po to, żeby karać zdrajców czy bandytów okupacyjnych, również w konkretnym politycznym celu: kompromitacji AK-owskiego podziemia, reakcyjnego kleru, wrogów klasowych. Dziwi w "sierpniówkach" nieobecność księży? Ale tu sięgają autorzy do znanych ciężkich grzechów Kościoła: przedwojennego antysemityzmu, milczenia hierarchii, obojętności wobec zbrodni.

5.

Czytając omawiane książki, odnosi się wrażenie, jakby ich autorzy nie zdawali sobie sprawy czy zapomnieli, że Zagłada jest bardzo ważnym tematem polskiej literatury i publicystyki powojennej. Jakby nie było książek Adolfa Rudnickiego, Andrzejewskiego, Wojdowskiego, Hanny Krall, wreszcie Henryka Grynberga, wierszy Ficowskiego, Słuckiego, filmów Agnieszki Arnold, Marcela i Pawła Łozińskich. Wydawałoby się, że nie można pójść dalej niż Grynberg, który ekshumował publicznie, to znaczy zgodził się, aby sfilmowano, jak wykopuje z ziemi czaszkę swojego ojca, którego zabił chciwy sąsiad.

A jednak rozgłos medialny wokół "Złotych żniw", wydanych już w drugiej dekadzie XXI wieku, sprawił, że te granice zostały znów przekroczone. Przez książkę przewija się sprawa słynnego zdjęcia, które stało się dla Grossa inspiracją: grupy cywilów i żołnierzy sfotografowanych na tle czaszek i piszczeli ludzkich. Choć okoliczności i miejsce powstania tego makabrycznego zdjęcia nie zostały ustalone, nie wiadomo też, do kogo należą wykopane kości, Gross wie, że "na fotografii obok grupy mazowieckich chłopów widnieje wzgórze usypane z popiołów 800 tysięcy Żydów zagazowanych i spalonych w Treblince", i snuje swoje daleko idące w przewidywalnym kierunku moralno-psychologiczne rozważania na temat żywych i zmarłych ze zdjęcia. "Europejczycy, których oglądamy na zdjęciu, najprawdopodobniej zajmowali się rozkopywaniem spopielonych szczątków ludzkich w poszukiwaniu złota i kosztowności przeoczonych przez hitlerowskich morderców".

Autor na okoliczność "Złotych żniw" poszerza geograficzną i historyczną (historia najnowsza) bazę źródłową. Przywołuje zatem ludobójstwo w Rwandzie, Srebrenicę, niegdysiejsze lincze na Murzynach w Stanach Zjednoczonych, wyspę kanibali z Archipelagu Gułag. Wspomniani są też litewscy szaulisi, a także szczegółowo, co jest wyjątkiem, bo mówi się w "Złotych żniwach" ogólnie o hitlerowskiej odpowiedzialności, przykład bestialstwa esesmanów. Doborowe towarzystwo: telewidzów przed kolacją przywykłych do drastyczności trudno czymś poruszyć.

Ale może Gross chce tu wyrazić myśl, że opisywana przez niego polska norma nie jest na tym świecie wyjątkiem, że mogła zdarzyć się wszędzie? Daleko mu jednak do wiekopomnego zdania Zofii Nałkowskiej w "Medalionach", która po zwiedzeniu hitlerowskiego obozu w Stutthofie, gdzie m.in. produkowano mydło z ludzkiego tłuszczu, napisała: "Ludzie ludziom zgotowali ten los". Również Marek Edelman potrafił dostrzec przyczynę zła w naturze człowieka, niezależnie od religii i narodowości, dobrze pamiętał okupacyjny i powojenny bandytyzm.

Obawiam się, że Gross oraz autorzy, których zainspirował, ulegają, może nie zdając sobie z tego sprawy, nieuchronnemu podtruciu toksycznym materiałem, z jakim mają do czynienia. I stąd oddzielne przykłady, niby makabryczne puzzle, tak gładko składają się na "spójną całość".

6.

Trudno się nawet dziwić, skoro czyta się jedna po drugiej relacje o chciwości, podłości, zezwierzęceniu, że przyjmuje się taki obraz za jedynie prawdziwy. Myślę, że podobna dolegliwość intelektualna w wersji lustracyjnej dotyka wielu pracowników IPN-u. Założywszy nawet, że to nie rozgrywka polityczna jest ich namiętnością, tylko dotarcie do prawdy. Bez względu na to, czy ta prawda ma wyzwolić, czy zabić, co zresztą też jest jakimś radykalnym sposobem wyzwolenia.

Czytanie dniami i nocami ubeckich materiałów tworzy obraz świata, który zamieszkują figuranci, tajni, jawni i dwupłciowi agenci, współpracownicy oraz kandydaci na nich.

Niezłomni byli też w tym świecie potrzebni: dzięki ich istnieniu wielu specjalistów z SB mogło utrzymać siebie wraz z rodzinami. A dziś raporty esbeckie przeżywają drugą młodość. A więc donos jako norma tamtej rzeczywistości. Przy okazji młody badacz może surowiej niż dotąd patrzeć na poprzednie pokolenia: jak tam było naprawdę, co jeszcze wyjdzie na wierzch.

Ale badacz z IPN-u ma do czynienia głównie z ludzkim tchórzostwem, małością, czasem podłością. Badający, co działo się na obrzeżach Holocaustu, czyta o grzechach najcięższych. Wyziewy tego ludzkiego bagna są trujące, ale autorzy lekceważą sobie higienę intelektualną, która zalecałaby od czasu do czasu podnieść głowę, oderwać wzrok, strzec się fascynacji złem. Dobro bywa naiwne, pozytywizm żmudny, bez wdzięku; cnota - jak napisał kiedyś Jan Błoński - śmierdzi niestety.
"Złote żniwa" mają być oskarżeniem i stąd może złośliwe uwagi, że tytuł, który odnosi się bezpośrednio do zbrodniczego bogacenia się chłopów polskich na obrzeżach Holocaustu (chociaż miejscy szabrownicy nie zostali tu pominięci), mógłby skojarzyć się z bestsellerowym sukcesem książki. Zapewne, aby zdementować tego rodzaju aluzje, wydawnictwo ogłosiło, że dochód ze sprzedaży przeznaczony będzie na cele charytatywne. Faktem jest, że strategia marketingowa - recenzentom i ewentualnym dyskutantom udostępniono tekst, zanim znalazł się na rynku - w tym wypadku rozbudziła złe emocje. To nie było fair. Ludzie kłócili się, nie znając książki, na podstawie cudzych opinii. A w mediach najważniejszy jest spektakl, jeszcze lepiej cyrk, a myśl, racja, poziom to rzeczy drugorzędne.

Zapewne nie godzi się pomawiać autorów tej prawdziwej nowej fali pisania o Zagładzie o wyrachowane intencje. Oczywiście jeszcze wiele jest białych, a właściwie krwawych plam i z pewnością tym łatwiej je wykryć, im gorliwiej się ich szuka. Czego można się nauczyć, bo każda jest inna, niesamowita, a jednocześnie właściwie się powtarza. Ale czyż nie będzie w tym wypadku niebezpieczne poczucie sukcesu dla badacza, kiedy potwierdza się jego intuicja?

7.

Antysemityzm polski istnieje i ma się całkiem dobrze w różnych odmianach, nie tylko na stadionach. W zawoalowanej formie można się z nim spotkać w Radiu Maryja. Kto poszukuje takich aluzji czy klimatów, nie zawiedzie się, wertując "Nasz Dziennik" czy "Gazetę Polską". Obok tradycyjnych bazgrołów na murach z anonimowości korzystają internauci. Można wciąż spotkać się z opinią, że Hitler rozwiązał nam problem żydowski. Dla przybysza, który odwiedza kraj swoich żydowskich przodków, takie zdanie stawia pod znakiem zapytania sens wszystkich razem wziętych festiwali kultury żydowskiej. Tylko czy leczenie współczesnego antysemityzmu nieustającym szczegółowym wyliczaniem zbrodni popełnianych przez Polaków na Żydach jest skuteczną terapią? Są jednak jej zwolennicy.

Opowiadano mi, jako przykład budujący, że pewna dziewczyna, wypełniając ankietę, wstydziła się podać Jedwabne jako miejsce urodzenia. Gdyby taka wrażliwość miała rozprzestrzenić się na 300-tysięczne Kielce jako miejsce pogromu, należałoby chyba rozważyć zmianę nazwy.

Zresztą jaka powinna być poprawna reakcja na lekturę "Złotych żniw" i książek im towarzyszących? Wzruszenie ramion, że mnie to nie dotyczy? Tylko bez cynizmu i hipokryzji. Znieczulenie, zobojętnienie? No cóż, podobnie reagowali świadkowie Zagłady, jeśli nawet nie przyłożyli do niej ręki. Co, trudno nam czytać opisy zbrodni, które jak upiorna mantra powtarzają się u Barbary Engelking-Boni, Grossa, Grabowskiego? To dowód, że właśnie trzeba czytać. Czujemy się obrażeni, a może to właśnie prawda w oczy kole?

Więc nie może być poprawnej reakcji na książki Grossa i innych, bo jeśli nawet nawiedzi nas jakieś zbiorowe poczucie współodpowiedzialności za polskie winy na obrzeżach Zagłady, to narzuca się kolejne pytanie: co począć dalej z taką świadomością? Zamalowywać antysemickie napisy? Na pewno, tym bardziej że niechybnie pojawią się gdzieś nowe. Ale to przecież za mało. Na pewno nie wystarczy głośno klaskać na dorocznym majowym przeglądzie filmów żydowskich w warszawskim kinie Muranów.

A więc męczyć się w imieniu rodaków grzeszników ze złą pamięcią? Jak długo jeszcze? Do którego pokolenia? Pokutować do końca świata, który wciąż nie następuje (ostatni był wyznaczony na 21 maja)? A może jednak rany powinny się powoli goić. Czy też mają być dalej cięte, kłute i szarpane, żeby nie zarosły błoną podłości, czego obawiał się Żeromski? Notabene według współczesnej polskiej pisarki istnieje wątpliwość, czy nie sypałby on cyklonu B do komory gazowej.

Jak sobie z tym wszystkim dać radę? Jest wyjście. Wyjechać. Ale dalej niż polski hydraulik i pielęgniarka, których może to raczej nie obchodzi. Na przykład Nowa Zelandia, malowniczy koniec świata, gdzie sąsiadują ze sobą alpejskie lodowce i podzwrotnikowa dżungla, a europejskie przeklęte problemy widziane z odległości kilkunastu tysięcy kilometrów wyciszają się i blakną.

8.

Historia, zwłaszcza najnowsza, do której zapewne zbyt ufnie się odwoływaliśmy, szukając tam pokrzepienia, teraz wydaje się trochę podejrzana. Co się działo na obrzeżach Zagłady, jak to było w PRL-u. Młody człowiek (o ile się historią interesuje) może stracić zaufanie, zwłaszcza wobec historii rodzinnej, która chętnie przybiera postać legendy. Na przykład AK-owskiej czy solidarnościowej, której przecież nie wszyscy i nie zawsze umieli sprostać.

No właśnie, przyglądając się lepiej dziadkowi (zwłaszcza pochodzenia wiejskiego), ten czy ów wnuczek zastanowi się, jak to z dziadkiem mogło być w czasie okupacji i zaraz po wojnie, skoro zbrodnie na Żydach miały być akceptowaną społecznie normą. Z kolei skoro w PRL-u donosy były powszechne, ubecja wszechobecna, to jeśli nawet dziadku siedziałeś (ktoś ćwierć wieku temu powiedział, że każdy Polak powinien choć raz siedzieć politycznie), to wiadomo, że rozmaicie tam bywało, bo na pewno byli tacy, którzy siedzieli dłużej. Słowem - więzi oparte na rodzimej legendzie na pewno nikogo nie odwiodą od podróży w jedną stronę do Nowej Zelandii czy innej dalekiej Kolumbii.

Mówi się, że Polacy łatwo ulegają euforii i depresji. W każdym razie nie brak metod na obrzydzanie sobie nie tylko historii, również dnia dzisiejszego. W Polsce Ludowej fascynacja brzydotą, upojenie marazmem miały charakter kontestacji wobec państwowotwórczego optymizmu, pokus zakłamanej kariery. Dziś próbuje się odtworzyć ten pomysł wobec świeżego kapitalizmu, który, jak to kapitalizm, nie jest sympatyczny, ale bywa skuteczny. Oczywiście mało kto, a i już na pewno nie ktoś młody, pocieszy się, że kiedyś bywało gorzej. Na podobnej zasadzie w PRL-u wciąż przywoływano zapałkę dzieloną na czworo. Każde nowe pokolenie mierzy się z rzeczywistością, którą zastało. O byłej niewiele wie, nie chce, nie musi wiedzieć. Dlatego PRL miewa czasem nawet śmieszny urok retro. Ale są inne sposoby obrzydzania sobie aktualnego życia. Przyjęły się w młodej kulturze jeremiady na temat wyścigu szczurów, korporacji jako zagrożenia niemal totalitarnego.

W znanej holenderskiej realizacji telewizyjnej Iva van Hove "Juliusz Cezar" i "Koriolan" rozgrywają się wśród korporacyjnych ludzi-klonów. Wszyscy szczupli, wysportowani, w stalowoniebieskich garniturach, metodami szekspirowskimi walczą o władzę nad swoim światem. I chociaż nikt z uczestników dyskusji po warszawskim pokazie w korporacji nie pracuje, wszyscy uznali, że przedstawiono im nasz nowy wspaniały, w złowieszczym huxleyowskim sensie, świat.

Podobnie na spotkaniu poświęconym Houellebecqowi wynikło, że laureat Nagrody Goncourtów pisze również o nas. Czyli że jego świat, którego symbolem mają być stringi na hełmie, to ma być, to jest nasz świat. Nudny i zły, w którym seks i pieniądze, te dwa obiekty pożądania, są sterylne albo obrzydliwe. Nieznośna lekkość bytu Kundery wydaje się w porównaniu z męczącym wakacyjnym bytowaniem korporantów Houellebecqa pieśnią na cześć zmysłowego, fascynującego życia.

Okazuje się, że świat można uparcie obrzydzać z pozycji libertyńskich.

Ale Kościół ze swej strony też nie przepuści okazji, żeby przypomnieć o grzeszności i marności naszej ziemskiej egzystencji. Czyni to ustami licznych swoich przedstawicieli, którzy obywają się bez metafizyki i z prawdziwą przyjemnością straszą cywilizacją śmierci; często łączy się ona ze spiskiem przeciwko narodowi polskiemu. Czasem porzuca się poetykę Piotra Skargi i wtedy ubolewa się nad biedą z nędzą, a zarazem piętnuje pogoń za dobrami doczesnymi, która wiadomo czym się skończy. Narzekanie sprawia ulgę, ale czyż można się ukoić, kiedy z ambony pada pytanie, sam słyszałem, że tak naprawdę nie wiadomo, kto nami rządzi.

9.

Czy poczucie przynależności do skażonej strefy, wsłuchiwanie się w czarną nutę tkwią jakoś w polskiej mentalności? Być może, ale kiedy ustają po temu obiektywne przyczyny, wypadałoby coś tu zmienić. Zresztą nie warto zrzucać odpowiedzialności za swoje szybko bieżące życie na historię. Ta pokusa jest zdradliwa, bo poczucie krzywdy tłumaczy wszelkie lenistwo. I czy tak trudno pogodzić się z faktem, że Liguria piękniejsza jest od Mazowsza, przecież ono też ma swój urok? Nasz kraj okropnie szpeci powojenne budownictwo, bloki i pudełkowate wille, ale po co epatować się brzydotą.

Dlaczego jeśli komuś podoba się Klimontów, Szydłów czy Krasnobród, proponuje mu się szyderczo porównanie z Retymnonem na Krecie albo Vence w Prowansji. Czemu przykry fakt, że wracając z weekendu do Warszawy, stoi się w korkach, wywołuje egzystencjalną frustrację? Problem ogłupiających mediów znany jest całemu światu. Mało gdzie, również w krajach o wielkiej tradycji parlamentarnej, szanuje się dziś klasę polityczną. Nasi politycy kochają występować, śpiewali już, aktorzyli, tylko patrzeć, jak pokażą się w tańcu z gwiazdami na lodzie.

To nas denerwuje? Nie przesadzajmy z tym wymagającym patriotyzmem. Dlaczego niby mają być lepsi od innych? Ale szeregując jedno po drugim te odczucia, można sobie, nie czekając na nieszczęścia i choroby, obrzydzić swój czas i miejsce na ziemi. I w tym kontekście bardzo śmiesznie brzmią słowa Kennedy'ego: "Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, pytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju".

Dlatego bez żadnych skrupułów wobec nieciekawego państwa i społeczeństwa młode kobiety obdarzone naturalnym potomstwem, w dobrze prosperujących od wielu lat konkubinatach rozliczają się podatkowo jako samotne matki.

10.

Na szczęście coraz więcej ludzi po prostu nie ma czasu zastanawiać się, dlaczego nie urodzili się w Paryżu albo w Nowym Orleanie. I chyba, co się rozumie samo przez się, raczej nie w bloku przeznaczonym do rozbiórki. Można taką pracującą publiczność spotkać w warszawskim metrze po siódmej rano. Wielu zatrudnia się w jakiejś korporacji. I kiedy wsiadają albo wysiadają na stacji Centrum, ktoś, kto nie potrafi dłużej spać, myśląc o ucisku i wyzysku, jakie tamci muszą znosić, właśnie otwiera jedno oko. Znosić z własnej nieprzymuszonej woli, co gorsza. Młodzi mężczyźni, porządnie ogoleni, dziewczyny podobnie umalowane. W użyciu standardowe dezodoranty, bo metrem jeździ niższy szczebel, wyższy przebija się na swoje stanowiska dobrymi samochodami. Ale na młodych szyjach jakoś nie znać śladów od zaciskającej się pętli kredytowej. W oczach nie czai się nic szczurzego: ani panika, ani instynkt walki. Wargi nie drżą w modlitwie ani nie powtarzają wytrenowanych odpowiedzi. Zapewne oddalają się nocne wspomnienia, myśli zaprząta korporacyjny dzień.

Ale gdyby dało się czytać w porannym tłoku, nie sądzę, aby ci pasażerowie mieli ochotę dręczyć się lekturą na temat swojej sytuacji. Bo kiedy będą mieli dość ciężkiej pracy, której poszukiwali, aby szybko poprawić sobie życie, niektórzy z nich znów skorzystają z wolności. A może, są różne pomysły, jako detoks przeciwko obowiązkowej kreatywności, utożsamiania się z firmą i jej produktami, będą prowadzić schroniska w górach.

Właśnie w górach, na Hali Gąsienicowej, poznałem trzydziestoparoletniego pracownika Nokii. Faktem jest, że powyżej 1500 metrów ludzie robią się lepsi, ciekawsi. Ten młody człowiek chodzi po wysokich, krajowych i zagranicznych górach z przewodnikiem. Poza tym dobrze czuje się w Polsce. Mógłby pracować po angielsku w Nowej Zelandii czy Kolumbii, bo Nokia albo konkurencja jest wszędzie. Wszędzie byłby szefem albo jakiemuś szefowi podlegał. Ale tutaj ma kolegów ze szkoły, na narty, nie musi ich szukać przez internet.

Być może uśmiechnąłby się, gdybym nazwał go patriotą, podobnie jak na przykład dwóch skromnych biznesmenów z Karczewia, zapalonych rowerzystów, którzy w ogóle nie narzekają, nie przeklinają, reżyserując swoje życie. Jakże to szukać patriotycznej przyszłości w korporacyjnych jaskiniach? Wśród - jak to kiedyś określano - prywatnej inicjatywy? A czemu by nie, również tam. Myślę, że można też liczyć na ludzi, którzy zapełniają ulice Warszawy i jeszcze paru innych miast w noc muzeów. Wszystkich, którzy dobrze się czują na świecie. Tu, na miejscu, czasem gorzej, bo, miejmy nadzieję, i bez wielkich słów, że im zależy.

I wracając, ale już na zakończenie, do zwyczajnego patosu poety, rzeczywiście "Polska leży nad Wisłą" (akurat ma swoją szansę, a Bóg, jak mawiał pewien mądry człowiek z miasta Borysław, rzadko się uśmiecha). Szkoda byłoby tę szansę zaprzepaścić, zostawić Polskę demagogom, którzy chcieliby rządzić w takt czarnej nuty.

* Tomasz Łubieński - ur. 1938, pisarz, eseista, dramaturg. Wydał m.in.: „Bić się czy nie bić?”, „M jak Mickiewicz”, „Wszystko w rodzinie”, „Ani tryumf, ani zgon. Szkice o Powstaniu Warszawskim”, „1939. Zaczęło się we wrześniu”

 

 

*                                                *

*

 

[Wokół Czarnej nuty, czarnej rozpaczy Tomasza Łubieńskiego]
Jacek Leociak
*
Gazeta Wyborcza, 2011-09-08

 

Tomasz Łubieński (Czarna nuta. Czarna rozpacz, GW 27-28 sierpnia 2011) pisze o różnych sposobach obrzydzania historii i współczesności. Najwięcej miejsca poświęca wątkowi polsko-żydowskiemu, koncentrując się na Złotych żniwach Grossów oraz na książkach „autorów, których Gross zainspirował”: Jana Grabowskiego (Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945) i Barbary Engelking (Jest taki piękny słoneczny dzień. Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942-1945). Domyślam się, że pod tą formułą kryje się też nienazwane wprost środowisko Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy IFiS PAN. Zarzutów wobec książek Grossa nie będę komentował. Zastanowię się natomiast nad tym, co eseista sądzi o – jak sam to określa – „nowej fali pisania o Zagładzie”.

*

Autor tej klasy, który w swoich głośnych esejach historycznych często szedł pod prąd obiegowych opinii i kanoniczych wizji narodowej historii, wie doskonale, że jest wiele „białych, a właściwie krwawych plam” w opisie stosunków polsko-żydowskich podczas niemieckiej okupacji. A ponadto jest pewien, że „tym łatwiej je wykryć, im gorliwiej się ich szuka”. Ta „gorliwość” go niepokoi.
Według eseisty autorzy „nowej fali” ulegli zatruciu, w dodatku nie zdając sobie z tego sprawy. Nieustanne czytanie o zbrodniach popełniany przez Polaków na Żydach pozbawiło ich możliwości widzenia niuansów, zagłuszyło wątpliwości. Działanie tego toksycznego materiału archiwalnego spowodowało nadmierną skłonność do akcentowania skrajności i zaburzyło racjonalny osąd rzeczywistości historycznej, stąd według Łubieńskiego przyjmują oni kreślony przez siebie obraz „za jedynie prawdziwy”. Powtarzają więc nieustannie swoją „upiorną mantrę”. Nie rozumiem, dlaczego eseista zarzuca im, że zachowują się tak, „jakby nie było książek Adolfa Rudnickiego, Andrzejewskiego, Wojdowskiego, Hanny Krall, wreszcie Henryka Grynberga”? Czy brak odniesień do polskiej literatury pięknej umniejsza wartość prac opartych na setkach świadectw, relacji, dokumentów i opracowań historycznych, które zajmują po kilkanaście stron bibliografii? A jeśli chodzi o Henryka Grynberga i jego poszukiwanie grobu ojca, zamordowanego przez „chciwego sąsiada”, to Barbara Engelking na stronie 223 wspomina jego historię, jego książkę oraz film Pawła Łozińskiego Miejsce urodzenia.
Szczególnie toksycznym źródłem wydają się Łubieńskiemu tzw. sierpniówki, stanowiące zapis zeznań złożonych przed „sądami doraźnymi, jakie powołał PKWN już 31 sierpnia 1944 r.”, a więc są mało wiarygodne. PKWN 31 sierpnia 1944 roku wydał dekret „O wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami oraz dla zdrajców Narodu Polskiego” (tzw. dekret sierpniowy), a 12 września powołał specjalne sądy karne. Obowiązująca w nich procedura była właściwa dla sądów doraźnych. Jesienią 1946 roku sądy specjalne zostały zniesione. Zdecydowana większość wyroków z dekretu sierpniowego zapadła już po tej dacie w sądach powszechnych: Okręgowych i Apelacyjnych. Sądzili przeważnie sędziowie przedwojenni, według przedwojennego kodeksu postępowania karnego. Wreszcie „sierpniówki” to nie tylko wyjaśnienia oskarżonych, które można poddać w wątpliwość przypuszczając, że były wymuszone w śledztwie. W skład tych materiałów wchodzą także bardzo liczne i obszerne zeznania świadków. W dużej części to z ich opowieści wyłania się obraz polskiej wsi okupacyjnej. I jeszcze jedno. Z zasady procesy z dekretu sierpniowego nie były procesami politycznymi, choć przy około 20 tysiącach wyroków skazujących w kilkuset wypadkach dekret sierpniowy został ewidentnie nadużyty jako podstawa do represji wobec działaczy Polski Podziemnej, fałszywie oskarżanych o współpracę z okupantem. Najbardziej znanym przykładem jest mord sądowy popełniony na generale Auguście Fieldorfie „Nilu”.
„Sierpniówki” są niewątpliwie źródłami „wysokiego ryzyka” i trzeba je czytać ostrożnie i nieufnie. Tak jak zresztą wszystkie źródła historyczne. Przedstawiciele „nowej fali pisania o Zagładzie” czytają nie tylko „sierpniówki”. Równie często korzystają z relacji i pamiętników Żydowskiego Instytutu Historycznego i Yad Vashem, sięgają do dokumentów z archiwów polskich, niemieckich, amerykańskich, do polskiej i żydowskiej prasy konspiracyjnej.

*

Łubieński podnosi słusznie jeden z najbardziej kontrowersyjnych problemów opisu tego, co działo się na obrzeżach Zagłady – kwalifikację ograbiania i zabijania Żydów jako „uznanej praktyki społecznej”. To sformułowanie zaczerpnięte ze Złotych żniw eseista przypisuje również autorom, którzy – jak twierdzi – Grossem się inspirują. Uściśliłbym, że inspirują się wzajemnie obie strony. Ale nieważne. Chodzi o istotę rzeczy. A dotyczy ona prawomocności stosowanych narzędzi metodologicznych i używanego języka opisu. W tym punkcie spotykają się zarówno nienawistnicy i demaskatorzy obnażający kłamstwa, manipulacje i antypolski spisek Grossa i spółki, a także krytycy, tacy jak Łubieński, który zwraca uwagę na niebezpieczeństwa „pochopnych uogólnień” i niepokoi się, że „oddzielne przykłady, niby makabryczne puzzle, tak gładko składają się na «spójną całość»”. Sprawa jest poważna i wymagająca rzetelnej debaty.
Czy wydawanie i mordowanie Żydów było zbrodnią powszechnie potępianą, a tym samym jawnie gwałcącą społeczne, moralne i religijne normy, czy też „ praktyką społeczną”? I co mamy przez ową „praktykę społeczną” rozumieć – że grabiono, wydawano i mordowano powszechnie, masowo, że brali w tym udział „wszyscy Polacy” czy też „większość Polaków”? Taka wykładnia rzeczywiście szokuje, ale przecież nikt rozsądny tak nie twierdzi! Czym innym jest rzekome twierdzenie, że „mordowano powszechnie”, a czym innym analiza sytuacji, w których polowanie na Żydów, ich wydawanie, a nieraz i zabijanie odbywało się jawnie, grupowo, jakby przy zawieszonej sankcji, ponieważ ci ludzie później nadal „normalnie” funkcjonowali w swoich społecznościach lokalnych. Takich wypadków autorzy „nowej fali pisania o Zagładzie” przytaczają sporo.
Pisanie o mordowaniu Żydów w żadnym razie nie oznacza, że Polacy niczego dobrego dla Żydów w czasie wojny nie zrobili. Autorzy „nowej fali” mówią i o ratowaniu, i o Sprawiedliwych. Ale Sprawiedliwi nie mogą stanowić parawanu dla morderców. Przy okazji redakcyjnej dyskusji o Złotych żniwach („Więź” 2011/7) Zbigniew Nossowski apeluje o przełamanie logiki skrajności reprezentowanej przez „kustoszy narodowej niewinności” i „tropicieli narodowej winy”. Apel to szlachetny, ale oparty na błędnych przesłankach, że… prawda zawsze leży po środku. Odpowiada mu Jan Grabowski pisząc, że jeśli chodzi o obrzeża Zagłady, prawda leży w mogiłach („Więź” 2011/8-9).

*

W eseju Tomasza Łubieńskiego pojawia się inne fundamentalne pytanie, na które wciąż szukamy odpowiedzi. Co począć z polskim antysemityzmem, który – eseista nie ma tu wątpliwości – „istnieje i ma się całkiem dobrze w różnych odmianach”. Jego wątpliwości są natury terapeutycznej: „czy leczenie współczesnego antysemityzmu nieustającym szczegółowym wyliczaniem zbrodni popełnianych przez Polaków na Żydach jest skuteczną terapią?” A tak właśnie, jego zdaniem, zachowują się autorzy „nowej fali pisania o Zagładzie”. Grają koncert na jednej tylko, czarnej nucie.
W tytułowej formule eseju Łubieńskiego słyszę echo z Norwidowskiego wiersza: „Źle, źle zawsze i wszędzie, / Ta nić czarna się przędzie: / Ona ze mną, przede mną i przy mnie”. Nieprzypadkowo jednak autor tego kontekstu nie przywołuje. Dla Norwida „nić czarna” jest nieusuwalnym cieniem ludzkiego bytowania na ziemi. Według Łubieńskiego natomiast różni domorośli muzycy wygrywają swoje kompozycje na różnych modulacjach „czarnej nuty”, co prowadzi do „czarnej rozpaczy”. A to nikomu pożytku nie przynosi.
Eseista uświadamia nam, że mamy oto do czynienia z pewną formacją, na którą składają się bardzo różni ludzie i bardzo różne środowiska. Jednak mimo różnic, mają oni ze sobą coś wspólnego. Wszyscy tak czy inaczej obrzydzając nam historię oraz dzień dzisiejszy. Są tam ci, którzy światu pokazują polskie rany i polskie klęski jako powód do chwały; którzy wymyślają na „łże elity” i karmią się spiskową wizją historii; są lustratorzy z IPN-u, czytający dniami i nocami ubeckie materiały; jest Jarosław Marek Rymkiewicz nazywający hekatombę Powstania Warszawskiego „drugim chrztem Polski, zbawiennym dla utrzymania narodowej tożsamości”; są ci wszyscy, którzy traktują Polskę jak „skażoną strefę”. To demagodzy, którzy chcieliby „rządzić w takt czarnej nuty”, zaprzepaszczając dziejową szansę rozwoju, jaka się tu i teraz przed nami otwarła.
Jeśli dobrze rozumiem wywód Łubieńskiego, zalicza on do tej szerokiej formacji również autorów „nowej fali pisania o Zagładzie”. Ale czyni to stosując figurę fałszywej analogii i fałszywej symetrii między nimi i niektórymi pracownikami IPN-u. I jedni, i drudzy mają według niego cierpieć na podobną „dolegliwość intelektualną” – karmią się toksycznymi źródłami i przyjmują obraz, jaki się z nich wyłania, za „jedynie prawdziwy”. Tamci fascynują się brzydotą donosów w czasach PRL i tropią agentów, tych zaś fascynują zbrodnie na Żydach oraz tropienie szmalcowników i morderców. Towarzyszy im jeszcze w tle kuszący miraż medialnego i komercyjnego sukcesu.
Budowanie takiego podobieństwa w niepodobieństwie jest poważnym nadużyciem i prowadzi na manowce. Czyżby Łubieński chciał przez to powiedzieć, że Engelking czy Grabowski produkują takie same bzdety co nawiedzeni lustratorzy z IPN-u? To bardzo groźny chwyt polemiczny, stanowi on bowiem – bez względu na to, jakie były intencje eseisty – skuteczny sposób unieważnienia wartości ich prac.

*

Tomasz Łubieński wydaje się bezradny wobec zła, które odsłaniają książki autorów „nowej fali pisania o Zagładzie”. Nie on jeden. Zło nas obezwładnia i czyni nas bezradnymi. Staramy się tę bezradność albo zagłuszyć, albo przezwyciężyć na różne sposoby, ale pozostaje ona traumatycznym doświadczeniem egzystencji. My naprawdę nie ekscytujemy się złem, okrucieństwem, podłością. Spotykamy się podczas naszych badań źródłowych z zapisami tego zła. I nie zamykamy na nie oczu. Czy jesteśmy „podtruci toksycznym materiałem”? Czy wpadamy w pułapkę „poczucie sukcesu”, kiedy potwierdzają się nasze czarne intuicje? Czy rzeczywiście karmimy się satysfakcją płynącą z tropienia i ujawnia mrocznych stron ludzkiej natury? Czy chcemy nieustannie „szarpać rany” i dręczyć młodych pasażerów warszawskiego metra makabrycznymi opowieściami, zaciskając im na szyli pętlę zbiorowej winy? Słowem – czy przeszkadzamy Polakom normalnie, swobodnie oddychać w wolnym kraju?
Nie sądzę, abyśmy mieli aż tak demoniczny wpływ na Polskę i Polaków. Nie jesteśmy też demagogami. Pisanie książek jest sposobem na radzenie sobie z bezradnością wobec zła, która – proszę mi wierzyć Panie Tomaszu – jest dla nas bolesnym doświadczeniem. Dlaczego to robimy? Ponieważ, jak pisał Elias Canetti w Grze oczu: „Powinno się wiedzieć, do czego byli zdolni nasi bezpośredni przodkowie, a nie tylko co im się przydarzyło. Powinno się wiedzieć, do czego człowiek sam jest zdolny”.
 

* Jacek Leociak, dr hab., profesor w Instytucie Badań Literackich PAN, kierownik Zakładu Badań nad Literaturą Holokaustu IBL PAN, członek Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy IFiS PAN, redaktor rocznika "Zagłada Żydów. Studia i materiały", członek zespołu ekspertów przygotowujących wystawę stałą Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie (galeria "Czas Zagłady", razem z Barbara Engelking). Opublikował: Tekst wobec Zagłady. O relacjach z getta warszawskiego (1997, przekład angielski 2004); Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście (wspólnie z Barbarą Engelking, 2001, przekład angielski 2009); Doświadczenia graniczne. Studia o dwudziestowiecznych formach reprezentacji (2009); Ratowanie. Opowieści Polaków i Żydów (2010); Spojrzenia na Warszawskie getto (2011). Zajmuje się różnymi formami zapisu doświadczeń granicznych (w tym doświadczenia Zagłady).


Copyright © tekst i zdjęcia  Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN [jeżeli nie zaznaczono inaczej]
www.holocaustresearch.pl