Drukuj  

Zagłada domu Trinczerów


Zagłada domu Trinczerów
Tadeusz Markiel

<<< dokończenie ze strony 1

 

Źródło: Miesięcznik „Znak” (kwiecień 2008)

Historia Abramka i jego ojca

A oto, co stało się z Fajbą i jego małoletnim synem Abramkiem. Mieszkali we wsi naprzeciw młyna Jagiełów, a może w kilkurodzinnym drewnianym domu na tzw. Błoniach? Nie wiem, co spotkało jego żonę. Na Fajbę z Abramkiem natknąłem się przypadkowo jesienią 1942 roku. Ukrywali się w dolinie dawnego koryta Mleczki, w obitym deskami jagielniku, przylegającym do ściany stodoły, od zewnętrznej strony gospodarstwa Drzystków, rodziny zacnej i majętnej. Miejsce to było zamaskowane sąsiedzkim dużym sadem Wosiów, leżało z dala nawet od drugorzędnej, piaszczystej drogi biegnącej wzdłuż wsi. Stąd można było w razie potrzeby uciec w dowolną stronę lub skryć się wśród drzew, krzewów, płotów czy za węgłami stodół i obór.

Ta sama dolina starorzecza, 200 metrów dalej, otaczała półkolem kościół. Można było tą doliną podejść pod sam kościół i plebanię. Plebania przed wojną i za okupacji, w czasach proboszcza ks. Stanisława Kułaka, była zasobna w żywność. Były tu dwa konie, cztery krowy, kilka świń i owiec, indyki, gęsi, kaczki i kury.

Mały Abramek i jego ojciec słyszeli codziennie odgłos sygnaturki wzywającej na poranne msze i wieczorne nieszpory i dzwon w południe. W niedziele i święta słyszeli także śpiewy kościelne, szczególnie podczas procesji. Nie słyszeli tylko czytań z żydowskiej Biblii ani różańca do Matki Jezusa, Żydówki z krwi i kości, tak jak Abramek i jego ojciec. Z kościoła pod wezwaniem świętego Mateusza - Żyda - wierni rozchodzili się do domu na śniadanie, obiad czy kolację, a inny Żyd, Abramek, ze słabo widzącym ojcem czekali wieczornego udoju od jednej chudej krówki u miłosiernej Marii z Kulpów. Z drugiej strony doliny był dom owej Marii z Kulpów Rachwałowej. Była bezdzietna, o sercu pielęgniarki z powołania. Jeszcze przed wojną wyróżniała się pomocą udzielaną wędrującym żebrakom. Ufali jej także Żydzi. To jej Lejba oddał na przechowanie zimowe odzienie. Później przez ponad rok, a może dłużej, żywiła dwa razie dziennie Abramka i jego ojca.

Pewnego jesiennego wieczoru przyszedłem po litr mleka z wieczornego udoju. W otwartym domu nie było nikogo. Jest przy dojeniu - pomyślałem. Ciocia Maria otwierała właśnie drzwi do obory, a przy niej stało dwoje jakichś biedaków. Stali nieruchomo, nie patrzyli w oczy. Byli jak zaszczuci.

Ojciec niski, drobny, zarośnięty. Chłopiec mały, mizerny, jeszcze dziecko. Obaj wychudzeni, ciemnej karnacji, o regularnych rysach, pociągłych twarzach. Wielkie podkrążone oczy, pokorne i żebrzące, tak jak ich twarze i cała postawa. Mimo zmroku, patrząc w świetle przenośnej lampy, zapamiętałem ich twarze. Nigdy ich nie zapomnę. Raz tylko podnieśli wzrok, właściwie powoli podnosili głowy, nieśmiało dotknęli mnie wzrokiem, potem już patrzyli tylko na siebie tymi swoimi smutnymi oczyma. Ojciec słabo widział, może to była choroba oczu, a może tylko tzw. kurza ślepota, z braku witamin - tego nie wiem.

Obie strony były zaskoczone tym spotkaniem. Ciocia szybko mi wyjaśniła, co i jak, i weszliśmy do obory. Za drzwiami, w rogu, leżała wysoka na łokieć, ubita sterta nawozu nakryta warstwą zmierzwionej słomy. Tu - jak się domyśliłem - miały spać w pozycji półleżącej te dwie bezgranicznie sobie oddane niewinne istoty. To miejsce miał przysłaniać postawiony pionowo, potężny, mocno związany snop wysokiej pszenicy. Podczas zimy mieli wprost z obory, po drabince, wejść otworem w suficie na strych i wciągnąć za sobą drabinkę. Wcześnie rano znów kubek mleka, kromka chleba i przejście na drugą stronę doliny pod tzw. przydach z jagielnikiem, na łaskę i niełaskę hołoty.

Straciłem ich z oczu na długo. Przetrwali do maja 1943, a może nawet 1944 roku. Może dzięki temu, że ojciec Abramka wskutek nędzy, głodu i stresu wyglądał jak dziadek. Chłopiec był pokorny i przestraszony. Ubrania mieli jak żebracy, żadnych rzeczy osobistych. Powinni byli przetrwać aż do wyzwolenia, ale... Być może obciążyło ich posiadanie domu, biednego, ale jednak domu, który mógł się miejscowym przydać.

Był początek czerwca, trawa na łąkach bujna jak nigdy. Stałem przy domu litościwej Marii z Kulpów, kiedy poszedł szum, że Niemcy zabrali z jagielnika, na nizinie dawnego koryta Mleczki, Abramka z ojcem czy - jak mówiono - niewidomym dziadkiem. Natychmiast pobiegłem boczną uliczką, aby spoza płotu mieć wgląd na dolinę. Od nory jagielnika oddalili się już na kilkadziesiąt kroków. Nie szli do najbliższej drogi, lecz kierowali się środkiem łąki w kierunku Przeworska. Dwaj żandarmi w hełmach z karabinami na ramieniu. Kilka kroków przed nimi Abramek i jego ojciec. Trzymali się za ręce. Z powodu nierówności i wysokiej trawy patrzyli pod nogi. Niemcy szli jak na spacer. Rozluźnieni i rozgadani, palili papierosy, jakby nigdy nic, jakby nie mieli złych zamiarów.

Naiwny, nie zadałem sobie pytania, dlaczego nie kierują się do najbliższej drogi, tylko idą poza zabudowaniami, łąkami. Ale ojciec małego Abramka miał powód do paniki. Za pięć minut dojdą do zadrzewionej doliny po pierwotnym, wijącym się meandrami, biegu rzeki. Szedłem za nimi, dopóki była szansa ukrycia się za drzewem. Zatrzymałem się na skraju odkrytej łąki. Odprowadzałem ich wzrokiem, przekonany, że dobroduszne zachowanie żandarmów nie wróży najgorszego, najwyżej zabiorą ich gdzieś daleko, do jakiegoś getta, myślałem.

Gdy dochodzili do kępy drzew w obniżeniu gruntu, Abramek nadal trzymał tatę za rękę. Ojciec był chyba świadom, że teraz są na krawędzi i otchłań może otworzyć się pod ich stopami... Kiedy serce zamierało mu z przerażenia, może zdążył jeszcze oddać dziecku mocniejszy uścisk dłoni, ostatnie przesłanie miłości, tu, na nieludzkiej ziemi, w czas ostateczny. Bo właśnie wtedy Niemcy, nie zatrzymując się, zdjęli karabiny z ramion, wycelowali, kiwnęli do siebie porozumiewawczo głowami i strzelili prawie równocześnie w tył głowy Abramka i jego taty.

To sąsiedzi im przygotowali ten los. Nawet stu niemieckich policjantów nie potrafiłoby odnaleźć tej kryjówki. To ktoś z miejscowych musiał ich doprowadzić w ten ślepy zakątek i wskazać dokładnie to miejsce. Zostali wydani na pewną śmierć po trzech latach nieludzkiego życia na gnoju, w głodzie, chłodzie i nieustannym lęku, w rozpaczy...

Mieszkającemu w pobliżu sołtysowi Niemcy polecili zakopać martwe ciała niewinnego Abramka i jego dzielnego ojca, na niepoświęconej ziemi, gdzie wieśniacy zakopują padłe zwierzęta. Sołtysowi ani jego pomocnikom nie przyszło nawet na myśl, aby zgodnie z ludzką tradycją i dobrym, chrześcijańskim obyczajem uszanować majestat śmierci i przenieść później, po cichu, ich ciała na cmentarz i oznaczyć groby. Nie zapomnieli tylko obszukać ich kieszeni i udeptać równo ziemię na Abramku i jego ojcu, aby zatrzeć ślady zbrodni.

Dramat Gołdy

Pozostała jeszcze rodzina Semków. Byli spokrewnieni z rodziną Lejzorów. Mieszkali na Hyczuwkach, obok domu Marii i Mateusza Dałomisów, u których znajdowali wsparcie.

Semkowie mieli dwu synów, których imion nie znam, i dwie córki. Jedna z nich, Gołda, była wyjątkowo piękna. Kochał się w niej niedaleki sąsiad, Jan Ryfa, starszy kawaler. Ukrył ją, nim ruszyło polowanie z nagonką w maju 1942 roku. Zgodziła się na to, bo traktował ją z szacunkiem. Semkowie zginęli najprawdopodobniej wszyscy, wraz z synami i drugą córką, podczas zagłady w domu Trinczerów.

Gołda z niejasnych dla mnie powodów musiała w pewnym momencie zmienić kryjówkę. Może miejscowi podejrzewali Jana i grozili mu denuncjacją, jeśli nie wyda im miejsca ukrycia dziewczyny?

Na szczęście wydarzyło się coś, co dało Gołdzie szansę na przeżycie. Córka jednego z niedalekich sąsiadów, Agnieszka Kozakówna, została wyznaczona przez sołtysa i zatwierdzona przez okupanta na wyjazd do przymusowej pracy do Niemiec. Rodzina usiłowała uchronić ją przed wywózką. Wtedy Jan Ryfa zaproponował im pewien układ: do Niemiec pojedzie Gołda, jeśli załatwią jej fałszywe dokumenty.

Te mogła wyprodukować sekcja AK w gminie Tryńcza. Sołtys Trynieckiej i jego pomocnik zgodzili się pośredniczyć. Rodzice nie byli na tyle zasobni, aby zmotywować pośredników i sekcję w Tryńczy do udzielenia pomocy. Jednak, gdy zobaczono piękną Gołdę, wszystko udało się załatwić. Pod wiadomymi warunkami. Gołda i zakochany Jan nie mieli odwrotu.

Gołda doczekała końca wojny w zachodniej strefie Niemiec. Wróciła na krótko, żeby sprzedać albo przekazać dom i jakiś tam skrawek roli Janowi. Wahała się, czy pozostać. Ale w powojennej Polsce nie było dobrego klimatu dla ocalonych z Zagłady Żydów. Strach ogarnął Gołdę - i wyjechała do dalekiej, półpustynnej ziemi Izraela, bez rodziny, bez pieniędzy i bez znajomości języka. Zdążyła jeszcze wysłać kilka paczek z owocami dla swego wybawcy. I umilkła. Nie wiem, co się z nią stało. Może zmagała z powracającymi, coraz cięższymi depresjami, prowadzącymi do choroby czy nawet samobójczej śmierci? A może zginęła w izraelskiej wojnie o niepodległość jako jedna z dwu tysięcy młodych ludzi, którzy ocaleli z Zagłady, a teraz dopełnili ofiary całopalnej - umarli za młody Izrael.

Pozostało po Gołdzie kilka znaczków pocztowych z Izraela. Tak mało i tak dużo zarazem. No, pozostały po zamordowanych rodzinach żydowskie domy, teraz już zasiedlone przez sąsiadów, gdzie długo po tym opukiwano ściany i zrywano podłogi, gdzie rozpruwano pierzyny, poduszki i kołnierze ubrań w poszukiwaniu ukrytych pieniędzy, złotych pierścionków i łańcuszków na szyję. Pozostał jeszcze przyodziewek, buty, dziecięce buciki i zabawki, bo niechby i nasze dzieci coś na tym skorzystały - myśleli sąsiedzi...

Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera (...)
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
Chmury rozprutych poduszek i pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym...

(Zuzanna Ginczanka, Non omnis moriar)

Ocalić pamięć

Przez kilkadziesiąt lat czekałem, aż odejdą uczestniczy tamtych zdarzeń, aby móc opowiedzieć tragiczną historię Żydów gniewczyńskich z uwzględnieniem ich punktu widzenia - podstawić ludziom lustro, aby się mogli w nim przeglądnąć. Upominam się o tych bezbronnych ludzi! Boli mnie wyrosły z niskich pobudek i przesądów polski antysemityzm, boli brak solidarności z naszymi żydowskimi współobywatelami i sąsiadami, brak współczucia sąsiadom w ich straszliwym nieszczęściu. Nawet męczeństwo bezbronnych dzieci nie wstrząsnęło mieszkańcami wsi. Ich ból, rozpacz, lęk i zadana im najokrutniejsza śmierć nie wzbudziły w nas poczucia winy. Aby zminimalizować ewentualne poczucie winy, odebraliśmy ofiarom pamięć - nie ma ich grobów, choćby symbolicznych. Odebraliśmy im osobowość, nie wymawiamy imion ich dzieci, Salci, Aronka czy Abramka, ani imion ich rodziców, Racheli, Szangli, Lejby czy Hersza - mówimy "Żydzi", jakby to był tłum czy masa...

Zapomnienie to zagrożenie i zniewaga. Zapomnieć o zmarłych to tak, jakby ich po raz wtóry pogrzebać. O ile nikt z zabójców i ich wspólników nie ponosi winy za ich pierwszą śmierć, o tyle my ponosimy odpowiedzialność za drugą (Elie Wiesel).

Mimo upływu lat, gdziekolwiek jestem, widzę - pełen współczucia - pokorne maleństwa, kładące się kolejno, z buzią do ziemi, i rozstrzeliwane na oczach skamieniałych z przerażenia rodziców, Szangli i Lejby Trinczerów. Widzę przytulone do siebie, stygnące już, drobne ciała i zakrwawione, jasne dziecięce włosy...

Oczyma wyobraźni widzę Nuchyma, jak biegnie przed rowerzystą, prostym żołnierzem Wehrmachtu, który za parę chwil popełni mord na bezbronnym młodym człowieku, ostatnim już członku rodziny Lejzorów...

Widzę u drzwi obory błagające spojrzenia Abramka i jego ojca, widzę, jak idą po łące, w śmiertelnej ciszy, ku Zagładzie...

Ich żydowska rozpacz i lęk są moją rozpaczą i lękiem. Ciężar chrześcijańskiej winy i hańby jest moim ciężarem...

Wyrzucam sobie, że przez ostatnie lata ich męczeństwa nie pytałem o nich z nieufności do ludzi i bezradności, że nie podałem im kromki chleba, kubka wody, jabłka czy rzepy z pola, że nie wsparłem ich, kiedy siedzieli, przytuleni z zimna, na stercie nawozu w oborze ogrzewanej oddechem krowy, a gdy szli na pewną śmierć, nie odpokutowałem tego zaniedbania, nie poszedłem, ze strachu, z nimi w tamten wiosenny, słoneczny dzień, przez bujną zieleń łąki w cień drzew.

TADEUSZ MARKIEL, ur. w 1929 r. w Gniewczynie, absolwent Wojskowej Akademii Technicznej, inżynier, emerytowany podpułkownik WP.


Copyright © tekst i zdjęcia  Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN [jeżeli nie zaznaczono inaczej]
www.holocaustresearch.pl