Drukuj  

Zagłada domu Trinczerów


Zagłada domu Trinczerów
Tadeusz Markiel

 

 

Źródło: Miesięcznik „Znak” (kwiecień 2008)

 Przez kilkadziesiąt lat czekałem, aż odejdą uczestnicy tamtych zdarzeń, aby móc opowiedzieć tragiczną historię Żydów gniewczyńskich z uwzględnieniem ich punktu widzenia - podstawić ludziom lustro, aby mogli się w nim przeglądnąć. Upominam się o tych bezbronnych ludzi!

Z rzeczywistością nie można się spierać. Można żyć albo w kłamstwie, albo przyjąć prawdę i wyjść jej naprzeciw. Historię losu żydowskich współobywateli, którzy zginęli pośród swoich, musimy poznać do końca.
(Jan T. Gross, Strach)

Zła wiadomość nadeszła dla kilku polskich rodzin wyznania mojżeszowego, zamieszkałych w dużej, kilkutysięcznej wsi o nazwie Gniewczyna w gminie Tryńcza, powiat Przeworsk, ówczesnego województwa lwowskiego, a obecnie podkarpackiego. W dniu wybuchu wojny pewien starszy rolnik (który mógł w ten sposób wyrażać typowe poglądy mieszkańców wsi) na pytanie, co będzie, gdy przyjdą tu Niemcy, odpowiedział: "Hitler zrobi porządek z Żydami". Była to złowieszcza zapowiedź losu małej, jednoprocentowej mniejszości etnicznej w Gniewczynie. Losu Trinczerów, Semków, Majerów, Jankielów, Kielmonów, Fajbów, Lejzorów, Lejbów i Majerków.

Słowo o Gniewczynie

W owym czasie społeczność Gniewczyny nie była powszechnie wykształcona, bo dopiero od dwudziestu lat (to znaczy od odzyskania przez Polskę niepodległości) objęto dzieci i młodzież powszechnym obowiązkiem nauki. Z pokolenia dziadków tylko nieliczni umieli czytać i pisać, z pokolenia ojców - co drugi. Jednak choć cała młodzież była już piśmienna, to tylko nieliczni, co dziesiąty z nich, byli przygotowani do dalszej nauki w szkołach średnich; młodzi po ukończeniu klasy czwartej z reguły porzucali naukę - byli potrzebni do opieki nad młodszym rodzeństwem i do pracy na roli. Tak więc dzieci rozpoczynające naukę tworzyły zwykle dwa oddziały, zaś do ostatniej, siódmej klasy dochodziły zazwyczaj trzy osoby - byli to chłopcy z majętnych rodzin.

Większość mieszkańców wsi cierpiała biedę, jadano z jednej miski, niektórzy na własny użytek międlili konopie i tkali płótno na koszule, jeden z gospodarzy nawet w zimie boso woził nawóz na pole. Biedne kobiety chodziły do oddalonego o trzy kilometry lasu po suche konary i nosiły na plecach ciężkie paki tego opału - pamiętam ich spocone i zaczerwienione z wysiłku i od palącego słońca twarze.

Małorolni gospodarze odpracowywali wynajem konia. Z tego powodu pracowali nie mniej od zamożnych, którzy mieli konia/konie z wozem i rolniczym osprzętem. Posiadanie jednego konia wyznaczało przynależność do tak zwanej klasy średniej, dwu - do klasy zamożnych gospodarzy, tak zwanych kmieci. Pewien małorolny, poczciwy i niezwykle pracowity ojciec rodziny całe życie odkładał ciężko zarobiony grosz na zakup konia. Kupił już wóz i uprząż, zachował nawet za węgłem obory świńskie ucho ze słoniną do natłuszczania skórzanej uprzęży, ale nie zdążył kupić upragnionego konia i wejść do klasy średniej - wcześniej dopadła go starość i choroba.

Do miastowych, urzędników, policji, kolejarzy, nauczycieli odnoszono się z zazdrością i niechęcią. Trzeba to zrozumieć: chłopi - pracując od świtu do wieczora we dworze - zarabiali złotówkę za dniówkę, podczas gdy urzędnicy cywilni i mundurowi zarabiali krocie, kilka setek miesięcznie. Do tego chłop we dworze i żołnierz w wojsku "brali po pysku". Gdy mój ojciec, służąc w wojsku w Tarnopolu, spóźnił się jeden dzień z urlopu, to sierżant zawodowy, zanim wysłuchał usprawiedliwienia, wymierzył mu tęgi policzek.

We wsi były tylko dwa rodzinne warsztaty pracy: duży, murowany, napędzany silnikiem spalinowym młyn Jagiełów i prosta, siłą mięśni obsługiwana olejarnia Ficków. Niektóre rodziny w poszukiwaniu chleba przenosiły się na wschód, gdzie kombatantom wojny z 1920 roku sprzedawano tanio urodzajną ziemię z parcelacji niektórych majątków.

Co do opinii na temat gniewczyńskiej parafii, najdosadniej wyraził się (na przełomie XIX i XX wieku) ówczesny proboszcz, ks. Jan Biega, który narzekał na "obrzydliwy nałóg głupoty, dzikości i gniewu u ludzi". "W każdej sprawie, choćby najzbawienniejszej, najpożyteczniejszej, najprostszej, muszą członkowie tej gminy i prawie zawsze jedni i ci sami, nie mając oświeconego rozumu i nie chcący przyjąć od nikogo ani oświecenia, ani rady, gniew czynić - to ich żywioł, ich ideał. To dowód namacalny i źródło, początek, przyczyna nazwy gminy miejscowej Gniewczyna" [Zob. B. Szajner, Dzieje oświaty w Gniewczynie w latach 1945-1990, maszynopis pracy licencjackiej w posiadaniu autora.].

Takie narzekanie miało się nijak do zniewolonego ciężką pracą chłopa i jego żony, obarczonych gromadą głodnych, obdartych i chorujących, wiecznie zasmarkanych dzieci, gnieżdżących się wraz z pokoleniem dziadków przez całą zimę w jednej, ciasnej izbie-kuchni, w najczęściej starych, osiadłych na ziemi i zagrzybionych domach.

Pamiętam naszych niedalekich sąsiadów - rodzinę Czerwonków. Mieli dwanaścioro dzieci. W zimie młodsze spały we czworo na jednym łóżku, chorowite bądź przeziębione - na piecu, na warstwie ciepłego, suszącego się ziarna, dziadkowie na ławach, na przypiecku, starsze dzieci na podłodze, na przynoszonej do izby, co wieczora, świeżej warstwie słomy. Żaden z domowników nie miał pracy zarobkowej, emerytury ani renty. Popularnym napojem była kawa z przypalanego w domu jęczmienia; z braku nafty do lampy przyświecano sobie szczapami wciśniętymi w szczelinę między cegłami pieca. I to właśnie oni stali się pogorzelcami. Pożar strawił im dom i obory. Wieś nie była społecznie zorganizowana, nie potrafiła im pomóc. Musieli sami, z zaświadczeniem od proboszcza, wędrować nawet po okolicznych wioskach z prośbą o wspomożenie.

Brak ziemi i związana z tym bieda, ciężka praca, ciasnota i brak nadziei na lepsze jutro sprawiały, że większość ludzi czuła się pokrzywdzona i wydziedziczona przez los, a przez to gniewna, szukająca winnych za swoje ciężkie życie. Nie mając warunków do rozwoju, nie mieli poczucia patriotyzmu, bo nie mieli powodu do dumy z przynależności do wolnej Polski. Ich ojczyzną była, jak za zaborów, polszczyzna i ojcowizna - jeśli mieli szczęście ją odziedziczyć.

W Gniewczynie mieszkało zaledwie kilka rodzin żydowskich. Na pierwszy rzut oka Żydzi nie wyróżniali się niczym szczególnym: przez lata spędzone tutaj schłopieli, ubierali się więc, zachowywali i mówili po swojsku, tak jak ich katoliccy sąsiedzi. Jeśli więc była w mieszkańcach wsi jakaś niechęć do Żydów to nie wynikała ona z odmienności wyglądu i języka ani z różnic majątkowych. Żydzi z Gniewczyny byli bowiem biedni.

Pamiętam, że między tymi dwiema grupami ludności kwitł handel. Chrześcijańscy chłopi sprzedawali swoim żydowskim sąsiadom nadwyżki mleka, sera, masła, drobiu, kaszy czy ziemniaków. Kupowali za to od nich wełniane, kolorowe chustki na głowę, zwane dobytkami, i grube chusty z frędzlami - na plecy. Składali też pojedyncze zamówienia na inne części garderoby i sprzęty gospodarstwa domowego, po które Żydzi jeździli aż do Rzeszowa, przy czym połowę trasy pokonywali zwykle pieszo - żeby było taniej. Żadna z żydowskich rodzin nie miała zresztą zaprzęgu. Nigdy jednak się nie zdarzyło się, żeby Żydzi żebrali albo coś ukradli.

Skąd zatem w Gniewczynie niechęć do Żydów? Odpowiedź jest prosta: uruchamiała ją religia. Owa niechęć płynęła z ambony, malarstwa religijnego, obyczajów... Kiedyś do domu babci, Marii Kulpy, przyszli kolędnicy. Wśród nich był zgarbiony, pejsaty, karykaturalnie ubrany Judasz z pielgrzymim kosturem i workiem na pieniądze u pasa, wiadomo - Żyd. Pamiętam, jak przedobra ciocia Stasia wysunęła z miotły witkę brzozową i podając mi, wówczas siedmiolatkowi, powiedziała: "Bij tym Żyda po garbie na plecach, będziesz miał zasługę przed Panem Jezusem". Bałem się, bo jakże to tak, bić dorosłego, który ma w dodatku kij w ręku. Ale ciocia dalej mnie zachęcała: "No idź, bij, nic ci nie zrobi". Odważyłem się w końcu uderzyć i, o dziwo, Żyd się nie rozłościł, nie zdzielił mnie kijem. No cóż, dla ludzi we wsi każdy człowiek był stworzeniem Bożym, tylko nie Żyd!

Dzieciaki dla zabawy rzucały łajnem w okna żydowskich domów. Gdybyż tylko to! Kobiety, które z oddalonego o trzy kilometry lasu dźwigały suche konary na opał, opowiedziały mi kiedyś o "przygodzie", jaka spotkała starego Żyda niosącego taki ciężar. Młodzież pasąca bydło na pastwisku podeszła doń cicho, od tyłu, i podpaliła dźwigane przez niego i powiązane konary. Żyd wpadł w panikę, bo nie mógł się uwolnić od płonącego brzemienia. Biedak opalił włosy, uległ poparzeniom, ale winowajców nie spotkała żadna kara.

Ani w domu, ani w szkole, ani w kościele nie uczono nas, że trzeba szanować także żydowskich sąsiadów. A oni zachowywali się tak, jakby przepraszali, że żyją. Zatem wyżywano się na nich, bezkarnie wyśmiewano, a słowa "Żyd", "Żydówka", "żydowski bachor" funkcjonowały jako obelga. Do dobrych żartów należało, przy okazji świniobicia, poczęstować żydowskie dziecko kawałkiem kiełbasy czy kaszanki, dobrze wiedząc, że ich żydowscy rodzice przestrzegają koszerności. "Mame - mówiło żydowskie dziecko po powrocie od sąsiadów - Konik Wojtek dał nam krupki z workiem, aj waj, jakie to dobre było". Chcąc Żydom dokuczyć, używano wobec nich pozdrowienia: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Żydzi nie obrażali się, odpowiadali na to: "Niech będzie pochwalony Bóg Wszechmogący". Była w nich duma z biblijnej historii i wierności Jedynemu Bogu. Była w nich nieznana nam, chrześcijanom, wiara, że są narodem wybranym, któremu Wiekuisty objawił drogę życia. Dziś myślę, że to właśnie owa duma i wiara chroniła ich godność przed motłochem!

Wierzący Żydzi nawet pod groźbą utraty życia nie wypierali się swojej religii. Wyjątkiem było zauroczenie i miłość. W dwóch pięknych córkach Majerów zakochali się dwaj młodzieńcy z Gniewczyny: Jan Strama, technik, i Jan Szozda, kolejarz. Pierwsza - Rachela/Teresa Strama - doczekała się trójki udanych dzieci; pozostała we wsi, ale przeżyła tu piekło, była nieustannie szantażowana przez najbardziej zdegenerowanego z miejscowych mafiosów, który do końca wojny groził jej i dzieciom denuncjacją przed okupantem. Druga - Bronia - wyszła za Jana Szozdę dopiero po wyzwoleniu, w roku 1944. Podczas okupacji ukrywała się z pomocą narzeczonego w coraz to innych miejscach - najdłużej u Bajów, za rzeką, przy moście. Po wojnie obie siostry wreszcie odetchnęły od zmory lęku przed sąsiadami i przed okupantem. Bronia nie musiała zmieniać wiary, dostała szansę na ślub cywilny z Janem Szozdą. Osiedlili się w powiecie łańcuckim, z dala od znanych jej osobiście gniewczyńskich antysemitów.

*

Na strychu u babci, Marii Kulpy, znalazłem kiedyś stare (z 1926 roku) katolickie pismo, które tylko w tytule było katolickie, ale w treści - antysemickie, ostro antysemickie. Przeczytałem w nim taką oto pieśń-modlitwę:

Boże! Coś Polskę przez tak liczne wieki
Bronił od Szwedów, Turków i Tatarów,
Coś ją wyzwolił z niemieckiej opieki
I na proch starłeś kajzerów i carów,
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Polskę od żydów racz wyzwolić, Panie!

Żyd nasze miasta i wsie zawojował,
Handel i przemysł zabrał w swoje ręce,
Nawet uczelnie wyższe opanował
I kraj pogrążył w ubóstwie, w udręce;
Przed Twe ołtarze...

Żyd sieje bezwstyd i ludność rozpaja,
Karczmy i domy rozpusty otwiera,
Bolszewizm szczepi, Polaków rozdwaja,
Mienie i zdrowie, i rozum odbiera;
Przed Twe ołtarze...

Boże Wszechmogący i Ty Panno Święta,
Korony Polskiej Przeczysta Królowo!
Polska chce zrzucić te ohydne pęta,
Chce być naprawdę wolną, narodową,
Przed Twe ołtarze zanosim błaganie:
Polskę od Żydów racz wyzwolić, Panie!

Znalazłem tam również artykuł pod tytułem Żyd:

[Żyd] porzucił własną ziemię, jął się włóczęgostwa z postanowieniem życia na cudzy koszt. Jak wesz, pluskwa, szarańcza, zarazek tyfusu, bakcyl cholery i dżumy... Zażądał równouprawnienia i "tolerancji", [czyli] poddania się świata chrześcijańskiego żydowskiej nawale, i abdykuj, chrześcijaninie - wyrzekaj się wiary, narodowości, ziemi, nieba - oddaj, coś nagromadził - spal Pismo święte, obal Papiestwo, przebuduj kościoły na synagogi, zapuść pejsy, włóż "cecele" i pójdź na żydowskiego parobka... całe legje zdrajców własnego kraju, duszami i mózgiem zaprzedanych judaizmowi, dziesiątkami lat popełniają nieustającą zbrodnię zaprzaństwa narodowego... Całe to zbiegowisko opryszków najgorszego gatunku wyciska na masach narodowych odpowiednie piętno...

Minęło zaledwie szesnaście lat od druku owego pisemka, kiedy - 12 lutego 1942 roku - dwunastoletni, żydowski chłopiec z Krajna, Dawidek Rubinowicz przeczytał dopiero co rozlepione we wsi niemieckie ogłoszenie:

Żyd to oszust, jedyny twój wróg.
Stań, przeczytaj widzu miły,
Jak Cię żydy osaczyły,
Brudną wodę da do mleka,
Zamiast mięsa szczura sieka,
Rozczyn ciasta z robakami,
ugniatany jest nogami
.

Dawidek zapisał w swoim pamiętniku: "gdy stróż [to ogłoszenie] przybijał, to akurat ludzie szli od śniegu, tak się śmieli, aż mnie głowa rozbolała z tej hańby, jaką Żydzi w dzisiejszych czasach przeżywają. Aby Bóg dał, żeby ta hańba czym prędzej się skończyła".

Wkrótce potem, 21 września tego samego 1942 roku, Niemcy załadowali do wagonów, na stacji Suchedniów, Dawidka wraz z rodzicami i pięcioma tysiącami innych Żydów z okolic Bodzentyna i wysłali do obozu zagłady. Do Treblinki pociąg przyjechał 22 września o godzinie 11 minut 24. Proces uśmiercania w komorach gazowych, łącznie ze stosowanym przez esesmanów kamuflażem, nie trwał długo... Dawidek i jego rodzice zginęli po dwudziestu minutach straszliwej, niewyobrażalnej męki duszenia się w komorze gazowej, gdzie sekunda daremnej walki o oddech oznaczała wieczność męki umierania wraz z najbliższymi.

Jeśli ktoś nie widzi związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy tamtym katolickim pismem a treścią hitlerowskiego ogłoszenia i losem bezbronnego, żydowskiego dziecka, to... ma "kamienne serce" i nie słucha Jezusa, Syna Dawidowego, i Jego żydowskich (!) błogosławieństw.

*

Dziewiątego dnia po wybuchu wojny Przeworsk zajęli Niemcy. Nadszedł czas lęku, śmiertelnego niebezpieczeństwa dla społeczności żydowskiej. Trzy dni później spłonęła zabytkowa synagoga. 27 września przyjechał do Przeworska 3. oddział operacyjny SD pod dowództwem dr. Halselberga, który przeprowadził akcję wysiedlenia Żydów z Przeworska za San, na teren radzieckiej strefy wpływów. 1 470 osób, w tym 505 mężczyzn, 553 kobiety i 412 dzieci, musiało w ciągu doby opuścić miasto (informację tę podaję za wstępem do Dzienniczka Basi Rosenberg [Zob. Dzienniczek Basi Rosenberg (Przeworsk 1938-39), Przeworsk 1997, s. 8.], czternastoletniej uczennicy Szkoły Handlowej w Przeworsku).

Z Przeworska do Sieniawy, za San, jest około 25 kilometrów. Żydzi rozpaczliwie potrzebowali wozów. Płacili nawet dziesięciokrotnie więcej niż przed wojną. Zwiedzieli się o tym chłopi z okolicznych wiosek. Także z Gniewczyny wyruszyło do Przeworska na zarobek co najmniej kilka, a może nawet kilkanaście furmanek. Żydzi wyjeżdżali w pośpiechu, w atmosferze pełnej lamentu i płaczu. Wykorzystali to wozacy, żądając z góry zapłaty za przewóz. Po tej akcji dwaj furmani z Gniewczyny - dwudziestolatek, który wypożyczył konie od zamożnego sąsiada, i czterdziestolatek, który miał własne konie, a dwa i pół roku później wszedł do bandyckiej spółki pomagającej Niemcom w pogromie żydowskich sąsiadów - przechwalali się swoim sprytem: podwozili rodzinę żydowską tylko na czwartą część drogi do Sieniawy, do lasu przed wsią Jagiełła. Tu zatrzymywali konie i grożąc batem i klnąc, przepędzali swych pasażerów z wozu.

Bezwstydni, pozbawieni sumienia, hańbiący przykazanie miłości bliźniego, za nic mieli tragedię ludzi, pisk dzieci, płacz kobiet i lament mężczyzn. Nie bali się, mieli oparcie w niemieckiej policji i przyzwolenie społeczne na prześladowanie Żydów, mieli także pod ręką siekierę... Potem boczną drogą wracali pędem do Przeworska z ofertą następnej usługi. Obracali tak po trzy razy w pierwszym dniu wysiedlenia i raz w następnym. To był dopiero geszeft, szwindel, podejrzany interes - podręczne słowa antysemitów rzucane w starozakonnych pod byle pretekstem, a chętnie wprowadzane w czyn przez nas, nowozakonnych.

Na razie rodziny żydowskie na wsi pozostawiono we względnym spokoju, ale do czasu! Tylko żarty w stosunku do Żydów stawały się coraz bardziej okrutne. Po wojnie słyszałem od szkolnych kolegów z odległej miejscowości, że kiedyś, wracając w niedzielę z kościoła, spotkali żydowskiego chłopca na łące. Przywiązali go do dziko rosnącej gruszy, zdjęli spodnie i podprowadzili pasącą się w pobliżu kozę, aby ssała jego ciuraka. Opowiadając o tym, jak chłopiec wył z bólu, pokładali się ze śmiechu.

Póki co, panowały stare lęki i strachy przed oskarżeniem o mord rytualny: Żydzi śmiertelnie bali się wieści o zaginięciu czyjegoś dziecka, które mogło się utopić w Mleczce czy Wisłoku lub zabłądzić w lesie, ponieważ to na nich mogłoby paść oskarżenie.

Żydowskie rodziny z niepokojem oczekiwały świąt wielkanocnych, kiedy to młodzież miała zwyczaj wieszania, w pierwszych dniach Wielkiego Tygodnia, naturalnej wielkości kukły Judasza na wysokim wiązie przed oknami Trinczerów mieszkających najbliżej kościoła. Ubiór tej kukły pochodził ze skradzionej wcześniej żydowskim biedakom odświętnej garderoby. Wisiało to na pośmiewisko i hańbę Żydom rzekomo winnym śmierci Chrystusa. Zwyczaj ten zarzucono dopiero w 1941 roku. W tym czasie Żydzi, bojąc się aktów napaści inspirowanych liturgią i kazaniami wielkopiątkowymi, wcześniej niż zwykle zamykali okiennice i nie wychodzili z domów.

Od początku okupacji Żydzi starali się nie rzucać w oczy. Handlowali po cichu tylko z ludźmi, którym ufali. Taki stan utrzymywał się do końca 1941 roku.

Wiosną roku następnego, gdy Niemcy przystąpili do tzw. ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej (czytaj: wymordowania całego narodu żydowskiego), także miejscowi przystąpili do ostatecznej obławy na rodziny żydowskie, chociaż nie musieli tego robić. Nie było to trudne, bo od dwóch lat je "macali", czyli śledzili, gdzie się ukrywają. Coraz częściej dochodziło do napadów dla wyłudzenia pieniędzy. Gdy Żydzi zaczęli się na noc w domach barykadować, miejscowi podjeżdżali przed świtem pod upatrzony żydowski dom z sikawką strażacką, wspinali się na dach i wlewali wężem wodę przez komin, dopóki właściciel nie otworzył drzwi. Brali okup na alkohol i znikali, zanim ludzie wyszli z domów do pracy. Na podobne akcje wyjeżdżali także przed świtem do sąsiedniej wsi, Jagiełły, oddalonej o pięć kilometrów. Tam, przy dwu przydrożnych, małych stawach gnieździło się kilka rodzin żydowskich. O świcie podłączali wąż strażacki do stawu, wspinali się na dachy biednych domostw i robili potop u tych prześladowanych, spodziewających się najgorszego, biedaków. Żydowskie rodziny żyły teraz w przekonaniu o nieobliczalności katolickiego otoczenia, w poczuciu nie tylko zagrożenia zewnętrznego - ze strony okupanta, ale i wewnętrznego - ze strony sąsiadów. Odczuwali to jako sąsiedzką i zarazem polską zdradę. Bezradności, bólu, rozpaczy i lęku o przetrwanie rodzice nie potrafili ukryć przed dziećmi, które nieruchomiały, cichły, śledziły ich niespokojne twarze.

Czarna rozpacz ogarnęła rodziny żydowskie wiosną 1942 roku. Żydzi bali się przebywać w swoich domach, rozpierzchli się, gdzie kto mógł. Ukrywali się u zaufanych ludzi w przysiółkach na obrzeżach wsi, takich jak Poręby i Zawisłocze. Inni, ci bez małych dzieci, spali w oborach u zaufanych we wsi, a w dzień kryli się w zagajnikach, w wiklinie nadrzecznej bądź w starych przybudówkach do stodół. Dwie niepełne rodziny Semków i Lejzorów schroniły się w starym młynie blisko leśniczówki. Miejscowych chłopców penetrujących to miejsce, po ucieczce obu rodzin na stare wisłoczysko, obsiadły tysiące pcheł - oto warunki, w jakich gnieździli się ci ludzie.

Dwie młode dziewczyny przyjęła rodzina Skibów, mieszkająca za mostem na Mleczce, przy skrzyżowaniu dróg. Żona Lejzora uciekła wraz z małoletnim synem Herszem do swojej siostry w Chodaczowie. Tam zostali zastrzeleni. Troje osób próbowała przechować pewna gospodyni w Gniewczynie Trynieckiej, ale jej krewny naprowadził żandarmów i zastrzelili ich w lesie, po drodze do Wólki.

Trinczerowie, Lejba i Szangla, zgodzili się oddać najmłodsze dziecko, dziewczynkę o jasnych włosach i niebieskich oczach (odziedziczonych po ojcu - Lejbie), bezdzietnemu małżeństwu Łabuzów. Dziecko przebywało już z nimi przez pewien czas, do pamiętnego maja 1942 roku, kiedy to miejscowi - w geście "łączenia rodzin" - dołączyli dziewczynkę do jej rodziców uwięzionych we własnym domu.

U Trinczerów

W maju 1942 roku, miejscowi - nazwijmy ich spółką gromadzkiej "elity" - mianowicie: szef Ochotniczej Straży Pożarnej (od sprzed wojny, z mandatu społecznego), aktywiści straży i zarazem najbliżsi sąsiedzi rodziny Trinczerów, sołtysi i ich pomocnicy, zwani pachołkami (ci z mandatu okupacyjnego), z obu części wsi - Łańcuckiej i Trynieckiej - oraz bezideowe skrzydło ruchu oporu urządzili obławę na miejscowe rodziny żydowskie, wyłapując większość dorosłych i dzieci. Wsadzili nieszczęśliwców na wozy, jak świnie i cielęta wiezione na jarmark, i dowieźli do domu Lejby i Szangli Trinczerów - w środku wsi, w bliskim sąsiedztwie kościoła i plebanii, niedaleko szkoły. Wszyscy zostali uwięzieni w ciemnej komorze, bez okna, tylko z lufcikiem wentylacyjnym. Pozbawienie ich wolności wróżyło najgorsze. Podobnie jak esesmani w Oświęcimiu, strażnicy zastosowali kamuflaż, łudzili więźniów, że pozostawią ich przy życiu, jeśli ci oddadzą pieniądze, złoto i powierzone zaufanym ludziom ubrania, buty i inne rzeczy i jeśli dzieci nie będą płakać, a dorośli nie będą stawiać oporu. To sprawiło, że nieszczęśliwcy przeszli od szoku po obławie i uwięzieniu do nadziei, że Wszechmogący odmieni ich los. Nie wiedzieli, że wyrok na nich już zapadł, że po gwałtach i torturach będą patrzeć na śmierć swoich dzieci.

Miejscowi, spółka gromadzkiej "elity", którą dziś nazwalibyśmy mafią, rekrutowali się z ówczesnej wiejskiej klasy średniej. Reprezentowali władzę administracyjną i dysponowali siłą fizyczną, w tym nielegalną bronią. Ich funkcje wzajemnie się uzupełniały. Mieli szerokie pole dla korupcji (m.in. ustalanie wysokości kontyngentów dla poszczególnych gospodarstw oraz sporządzanie list na wywózkę do przymusowej pracy w Niemczech) i niepohamowaną ochotę na pohulanie.

Najaktywniejszy, najbardziej zdemoralizowany i okrutny był szef miejscowej, kilkunastoosobowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Brał on także udział w pogromie dziesięciu rodzin żydowskich w sąsiedniej wsi Jagiełła.

Biedacy, nawet gdyby chcieli, nie mieli dostępu do mafijnej spółki, a członkowie zamożnych i zacnych rodzin, nie chcieli do niej należeć z szacunku do samych siebie.

Nikt we wsi "nie podskoczył" tym gangsterom z obawy przed zawyżeniem kontyngentu, wywózką, a nawet śmiercią. Niestety, ideowe skrzydło Armii Krajowej reprezentowane przez miejscowych studentów nie przyjęło na siebie roli obrońcy żydowskich sąsiadów. Na nieszczęście dla nich pomiędzy mafijną spółką a AK ustalił się pewien stan równowagi sił, niepisana zasada niewchodzenia sobie nawzajem w drogę.

W maju 1942 roku, w domu Trinczerów, mroczne emocje okrutnych wieśniaków, zainspirowanych nazistowskim programem zagłady narodu żydowskiego oraz klimatem religijnego antysemityzmu i społecznego przyzwolenia na poniżanie Żydów, sięgnęły zenitu. Za dnia przepędzali nieszczęśników do izby i pilnowali ich pod bronią, bo tłumiąca dźwięki i pozbawiona okien komora potrzebna była do gwałtów i tortur. Złamano uwięzionym ich poczucie godności i pohańbiono człowieczeństwo: kobiety przeprowadzano z izby do komory, uspokajając ich mężów, że tylko na przesłuchanie, podczas gdy w rzeczywistości gwałcono je pojedynczo i zbiorowo, mężczyzn torturowano w celu wskazania, gdzie ukryli części garderoby i pieniądze. Kuchnia między tymi pomieszczeniami służyła za dyżurkę, gdzie miejscowi się zbierali, naradzali, pili wódkę. Kilku bossów mafijnej spółki decydowało o torturach i gwałtach - kto, kiedy i kogo - oraz o tym kiedy te rodziny wydać hitlerowcom na śmierć, aby nie stały się w przyszłości świadkami oskarżenia.

Na razie miejscowym najbardziej zależało na milczeniu ofiar w obawie, aby jakieś kobiety, szczególnie ich żony, nie usłyszały płaczu i krzyków. Ciekawskich i litościwych informowano, że taki jest rozkaz gestapo. Uwięzienie rodziców razem z dziećmi gwarantowało milczenie ofiar. Gwałcone kobiety nie chciały krzyczeć, aby nie straszyć przede wszystkim własnych dzieci, a mężczyźni krzyczeć nie mogli, bo podczas tortur robiono im mostek na stołku, kneblowano usta i wlewano wodę do nosa. Oprawców z obu części Gniewczyny - Łańcuckiej i Trynieckiej - mogło być do dziesięciu. Do dziś nie wiem, dlaczego na areszt wybrano dom Trinczerów, w środku wsi, tuż przy drodze, w sąsiedztwie plebanii, wikarówki, organistówki i kościoła, niedaleko szkoły, zamiast na obrzeżu i w oddaleniu od drogi. Może zadecydowała o tym dostępność uczęszczanego przez ludzi miejsca oraz poczucie zupełnej bezkarności i fakt, że dwu albo trzech z dziesięciu bandytów było sąsiadami tego domu.

Dobrzy ludzie we wsi nie byli zorganizowani, nie inwestowali energii w sprawy gromady, swoje opinie wypowiadali tylko za zamkniętymi drzwiami. Mieli dość swoich kłopotów z wykarmieniem dzieci, z chorobami, z brakiem odzieży, opału i światła. Byli od wieków przyzwyczajeni, że władza we wsi należy do "pana, wójta i plebana". Byli skażeni myśleniem niewolników. Wielu pamiętało jeszcze czasy, kiedy pan miał prawo ich uwięzić, ekonom - bić "po pysku", proboszcz - rzucać na nich z ambony klątwę, a wójt mógł samowolnie wyznaczać poborowych. Ludzie nie chcieli się społecznie angażować, zamykali oczy i zatykali uszy na zło, które nie dotykało ich bezpośrednio.

W domu Trinczerów, który teraz stał się więzieniem, najczęściej gwałcone były dwie młode i ładne kobiety: Szangla, żona właściciela domu Lejby, matka trójki małych dzieci, oraz córka Lejzora z Trynieckiej, żona mieszkańca Jarosławia - też Szangla, matka dwojga małych dzieci. Właśnie tej drugiej Szangli udało się wyrwać z rąk miejscowych w chwili przeprowadzania jej do komory na seans gwałtu.

Wybiegła za płot na przeciwną stronę drogi, potem doliną ku ławie na Mleczce, za ławą - w górę rzeki, nadbrzeżną, mało uczęszczaną ścieżką wzdłuż rzadko rozstawionych domów. Biegła jak oszalała, mając nadzieję, że zdoła się oderwać od goniącego ją prześladowcy. Zdołała dopaść najbliższej stodoły Musiałów, przy której był wychodek - tu się skryła. Ale prześladowca nie zgubił ofiary. Wyciągnął ją stamtąd za włosy. Próbowała go przekupić, ofiarując złoty łańcuszek zaszyty w ubraniu. Szlochała, błagała, znali się, jak wszyscy we wsi - był jej rówieśnikiem. Ponury spryciarz nie dał się jednak ubłagać. Wczepił się łapą w jej włosy i dowlókł ją z powrotem. Ludzie udawali, że tego nie widzą...

Szangla miała nadzieję sprowadzić ratunek dla dwójki swoich dzieci. Może chciała paść na kolana przed proboszczem lub wikarym i prosić o pomoc? Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy tylko przypuszczać, że chciała postąpić tak jak jej babcia Semkowa, dzień później, kiedy to, skoro świt, przybiegła pod kościół przed pierwszą mszą i klęcząc u drzwi, czekała na chwilę, kiedy ksiądz i pierwsi staruszkowie będą wchodzić do kościoła. Wyciągała do nich z płaczem ręce, prosząc o ratunek dla córki i wnucząt. Bezskutecznie... I zaraz musiała uciekać, bo zaczynał się ruch we wsi. Do kościoła nie mogła wejść z obawy, aby nie oskarżono jej o profanację hostii.

Kiedy po domach poszła wieść, że miejscowi uwięzili żydowskie rodziny w domu Lejby Trinczera, natychmiast tam pobiegłem. Z ciekawości i ze współczucia. Miałem dwanaście lat.

Drzwi wejściowe były lekko uchylone. Nie zdziwiło mnie to. Wszedłem śmiało do sionki, bo często tu bywałem jako goniec w sprawach handlowych. Kuchenka na wprost otwarta. W swojej naiwności usiadłem na ławie naprzeciw otwartych drzwi głównych i drugich, kuchennych. Tak się robiło w oczekiwaniu na właściciela.

Zaskoczyły mnie jakieś jęki. Kobiece. Stłumione, płaczliwe. Wciąż od nowa. Rozróżniałem coś, co brzmiało jak "juuuze... juuuze... juuuze..." i tak kilkanaście razy. W miarę, jak to się powtarzało, wzrastał we mnie niepokój. Ktoś umiera w komorze po lewej? Te odgłosy były tak przytłumione, że nie mogły być słyszane w izbie po mojej stronie prawej, gdzie przetrzymywano pozostałych, w tym dzieci. Wtedy nie mogłem się domyśleć, że ktoś pod bronią pilnował śmiertelnie przerażone ofiary w izbie, a inni gwałcili zbiorowo kobietę w komorze.

Nagle, jak spod ziemi, zjawił się przede mną mężczyzna wysoki, dobrze zbudowany, ale nie miejscowy, tylko sprzymierzeniec miejscowych, który dopiero co opuścił kuchnię, wyszedł za dom za potrzebą (tam był wychodek) i właśnie wrócił. Przypadł do mnie, zasyczał ze złością: "co tu robisz?", chwycił za kołnierz, szarpnął ku wyjściu i wykopał za próg domu.

Zgłupiałem, zdumiony i przestraszony zarówno gwałtowną reakcją, jak i tłumionym sykiem tego strażnika "domu umarłych". Skąd ta agresja, a równocześnie dbałość o zachowanie ciszy? Bo tu była cisza, jak w ostatnim kręgu piekła Dantego. Matki, gwałcone, tłumiły płacz i jęk, chcąc chronić swoje dzieci; gwałcicielom właśnie o to chodziło, kiedy wypełniali ponury, złowróżbny rozkaz Hitlera przed atakiem na Polskę: "...bądźcie bezlitośni, nasza przewaga daje nam do tego prawo".

W międzyczasie pachołkowie sołtysów, z Łańcuckiej i Trynieckiej części Gniewczyny, krążyli po wsi i na podstawie zeznań wymuszonych torturami odbierali zimowe odzienia zostawione na przechowanie u zaufanych ludzi, grożąc - w razie odmowy - że zjawi się u nich gestapo. Tak było u litościwej Marii z Kulpów:

- Pochwalony, nima Jantka?

- Na wieki, zaraz przyjdzie.

- Eh, pilno mi...

- A co tam znowu?

- Eee, nic, ja tylko po te żydowskie łachy...

- Jakie łachy? U nas nima żadnych...

- Są, Marynka, są, ty se przypomnij...

- Sumiennie wam mówię, że nima!

- Lejba zeznał, że u ciebie...

- Niech se Lejba przyjdzie sam!

- Oddaj płaszcz zimowy i kapelusz!

- Sumienia ni macie?

- Ja na służbie, jak nie, to przyjdzie gestapo...

- A żeby was... zaczekajcie... a co z dzieciętami Lejby?

- Ja nic nie wiem.

- Oj, sumienia nie mają, nie mają...

Gdy miejscowi, ojcowie rodzin i pobożni katolicy, nasycili się gwałceniem kobiet, gdy wszystko zrabowali, a ich ofiary - dzieci, matki i ojcowie, osłabieni płaczem, bólem, panicznym strachem, ciemnością, bezsennością, pragnieniem i głodem - były na samym dnie nieludzkiej rozpaczy, wydali je hitlerowcom, aby pozbyć się świadków. Drugiego dnia, późnym wieczorem, z kolejowej budki telefonicznej powiadomiono policję okupanta w powiatowym mieście Jarosławiu, że "uzbierało się dużo Żydów, aż osiemnaście"...

Trzeciego dnia przyjechało przed południem czterech żandarmów w hełmach i z karabinami. Dwaj mówili po niemiecku, pozostali po rosyjsku. Najpierw zasiedli do przypochlebnego posiłku, pachnącej kiełbasy, świeżo upieczonego chleba i alkoholu. Potem spisali personalia ofiar potrzebne do meldunku i kazali wyprowadzić Żydów przed dom. Wyszli, ustawiając się półkolem, jak wilcze stado, w głębi podwórka, a miejscowi wypychali ofiary z komory na zewnątrz domu. Trinczerów, Lejbę, Szanglę i trójkę ich dzieci, wypchnięto jako pierwszych. Oni jeszcze nie wiedzieli, że ich dom za chwilę stanie się miejscem mordu. Na razie ustawili się z boku podwórka, od strony drogi, i przygarniali dzieci między siebie. Lejba zasłaniał je własnym ciałem, a był wysoki, barczysty.

Teraz wszystko nabrało przyspieszenia. Pełen lęku i wzruszenia, widzę gest mordercy wskazujący karabinem, nie ręką, na Trinczerów, a potem na środek placu, słyszę warknięcie mogące oznaczać "twarzą do ziemi", nie takie wyraźne i głośne, lecz przytłumione, może z odruchu wstydu ze sposobu prowadzenia wojny w Polsce, a może z obawy, aby nie wywołać przedwczesnej paniki wśród ofiar.

Lejba poderwał się pierwszy, jakby w nadziei, że ofiarą ze swego życia rozmiękczy serca morderców, uratuje rodzinę. Był boso, w starej koszuli i połatanych kalesonach. Tyle tylko pozostawili jemu i reszcie ofiar gniewczyńscy sąsiedzi. Przecież buty i łachy nie będą już Żydom potrzebne, tłumaczyli sobie. Lejba poprawiał opadające kalesony. Niezawiązane sznurki u nogawek plątały się u nóg. Zrobił krok do przodu, do środka placu, i już się pochylił, gdy kolbą karabinu odrzucił go hitlerowski morderca i lufą wskazał na dzieci.

Do dziś pojąć nie mogę, jak mogło się to stać, że starszy chłopiec bez sprzeciwu zrobił parę kroków, ukląkł, pochylił się, podparł rączkami i przywarł buzią do udeptanego podwórka w miejscu, gdzie wskazywał wylot lufy karabinu. Spokojnie, jakby przystępował do Pierwszej Komunii...

Padł strzał od stojących nieco z boku, po lewej stronie od chłopca, umundurowanych, mówiących po rosyjsku, a może po ukraińsku żandarmów. Wstrząsnęła się główka dziecka, jakby chciało gwałtownie czemuś zaprzeczyć i zabarwiły się włosy czerwoną plamą. Wciąż widzę skamieniałe, zmienione przerażeniem twarze matki i ojca, szeroko otwarte, znieruchomiałe oczy wpatrzone w swoje dziecko.

Po strzale nastąpiła śmiertelna cisza, jakby jakieś straszne łapy potwora ścisnęły za gardła i odebrały rodzicom i dzieciom jęk rozpaczy. Ani krzyku, ani wołania o pomoc. Nawet mordercom odebrało mowę, bo tylko lufą karabinu wskazywali kolejne dziecko i miejsce na ziemi. Teraz młodszy idzie za ruchem lufy karabinu. Kładzie się buzią do piachu, obok brata. Jeszcze dobrze rączek nie ułożył przy buzi, gdy gruchnął strzał.

I po raz trzeci lufa karabinu wskazuje najmłodsze dziecko, dziewczynkę jasnowłosą z niebieskimi oczami, i potem miejsce na ziemi. (To właśnie ją zamierzało wziąć, jako córkę, bezdzietne katolickie małżeństwo mieszkające naprzeciw domu Trinczerów; sęk w tym, że bezdzietny należał do mafii. Nie wiadomo, ze strachu, nakazu, czy na złość żonie, oddał dziecko uwięzionym rodzicom. A może z dobrej woli, bo po morderstwie narzekał u znajomych, że jednemu z Żydów musiał pięć litrów wody wlewać do żołądka, zanim ten przyznał się do ukrytych rzeczy). Niemcy lubią porządek, dzieci mają się nawet przed śmiercią równo układać, jak rzeczy przed snem. I znów: wstrząśnięcie główką i zabarwiły się krwią jasne włosy dziewczynki. Nagle jej braciszek, jakby obudzony grzmotem strzału, uniósł głowę i zdążył jeszcze podeprzeć się raczkami, gdy gruchnął w niego drugi, celniejszy strzał. Główka aż podskoczyła, oderwało się pół czaszki i trysnęło biało-czerwoną posoką mózgu i krwi.

To właśnie wtedy panika zalała mi umysł. Fala współczucia dla dzieci, które znałem, i żalu do świata za tę zbrodnię zdawały się strącać mnie w przepaść rozpaczy i bezradności. Nie wytrzymałem tego napięcia, zerwałem się z ziemi, spośród pokrzyw, zza węgłów przyległej stodółki i uciekałem jak oszalały z uczuciem, że nie udzielając pomocy, zdradzam ich, moich przyjaciół, i siebie samego - pozostawiłem ich sam na sam z umieraniem, ze śmiercią.

Nie wiem, czy rodzicom pękło wówczas serce, zanim położyli się twarzą do ziemi obok stygnących dzieci, nie widziałem śmierci pozostałych piętnastu osób, pośród których były także dzieci Szangli, córki Lejzora, tej, która wcześniej podjęła próbę ucieczki.

Do dziś nie przestaję myśleć o tym, że Trinczerowie nie mogli nawet pożegnać swoich dzieci czekających w kolejce na śmierć.

Po pogromie Żydów w domu Trinczerów zostały tylko niedobitki: ci, którzy uciekli do krewnych w sąsiedniej wsi, jak żona Lejzora z najmłodszym synem Herszem, oraz ci, którzy chwilowo zdołali się wymknąć z rąk miejscowej mafii, jak Nuchym, syn Lejzorów, następnie ojciec rodziny - Lejba "drugi", którego nazwiska nie pamiętam, jeszcze mały Abramek z ojcem Fajbą, i na koniec Gołda, jedyna, nie licząc dwóch córek Majerków, osoba uratowana dzięki pomocy kilku zainteresowanych jej urodą mężczyzn.

Los Nuchyma

Z Lejzorami (nie pamiętam, imię to czy nazwisko) była inna historia. Mieszkali z dorosłymi już synami, Chaimem i Nuchymem, z zamężną (z mieszkańcem Jarosławia) córką Szanglą i jej dwójką dzieci oraz z małoletnim synem Herszem na obrzeżu wsi, od strony międzyrzecza Mleczki i Wisłoka, czyli od strony tzw. kątów. Tragiczny los Szangli i jej dzieci dopełnił się w maju 1942 roku w domu zagłady u Trinczerów. To właśnie ona podjęła nieudaną próbę ucieczki. Żona Lejzora (jej imienia nie pamiętam) uciekła wraz z Herszem do siostry, do sąsiedniego Chodaczowa, gdzie mieszkały trzy żydowskie rodziny Szlomów, Kopelów i Mordków.

Ojciec tej ostatniej rodziny uratował się, uciekając za San. Ich nieletni syn Szmulek wybrał się do sąsiedniej Wólki Małkowej do zaprzyjaźnionego domu. Ktoś na niego doniósł i zatrzymała go stacjonująca przy moście kolejowym nad Wisłokiem niemiecka policja. Na ratunek przybiegła matka chłopca wraz z nieletnią córką Ryfką i błagała na kolanach o litość. Oprawcy wyprowadzili całą trójkę do pobliskich dołów i zastrzelili. Wcześniej matkę zmuszono do kopania grobu.

Nieszczęsną żonę Lejzora z Gniewczyny, która usiłowała wraz z Herszem przetrwać jakiś czas u siostry w Chodaczowie - zapewne u Szlomów - "wymacali" miejscowi i wystawili tej samej placówce policji. Rozstrzelano Lejzorową z małoletnim Herszem wraz z rodziną siostry, z wyjątkiem Szlomy, którego - jako zdolnego do ciężkiej pracy - skierowano do obozu przy ówczesnym Werk Stalowa Wola, gdzie we wrześniu 1942 roku zwieziono 1 160 Żydów. Blisko tysiąc poniosło śmierć z wycieńczenia (jednym z uratowanych był Henryk Vogler, który po wojnie został znanym pisarzem).

Strata rodziny, ciężka praca w stalowni, głód i bicie załamały Szlomę. Popełnił samobójstwo, skacząc do ogromnej kadzi z roztopionym żelazem.

Powróćmy jednak do historii rodziny Lejzora, z której chwilowo uratował się tylko Nuchym. Wciąż zmieniał miejsce ukrycia. Ktoś życzliwy musiał mu pomagać, skoro uchował się tak długo - do jesieni 1942, a może nawet do wiosny lub lata roku 1943. Jednak nie wytrzymał, załamał się... Wyszedł na drogę lekko ubrany, z odkrytą głową. Wyraźnie wychudzony. Nie rozglądał się, szedł powoli, z godnością, jakby podjął ważną dla siebie decyzję.

Właśnie zagrał z Wszechmogącym w kości, o życie: niech go ktoś uratuje albo zabije, bo dłużej nie zniesie tego nieludzkiego świata. Wyruszył z okolicy Hyczuwek i szedł w kierunku domu Trinczerów, gdzie zginęli niedawno także jego bliscy. Przegrał ten zakład z Bogiem! Gdy dochodził do "domu umarłych", wyszedł z sąsiedniego domu na drogę jeden z mafijnej spółki, niemłody już, ale i niestary, wesołek wsiowy i lekkoduch, hiena. Zwęszył człowieka, który się poddał. Podszedł, wziął go za rękaw, aby zaklepać sobie prawo do niego, do schedy po nim, i poszedł z nim w tym samym kierunku, do budynku pobliskiej szkoły, gdzie była komendantura niemieckiej jednostki wojskowej. Minęli wikarówkę, plebanię i skręcili w lewo do szkoły.

Na ganku szkoły stał żołnierz niemiecki na warcie. Ludzka hiena powiedziała, wskazując na Nuchyma: Jude. Kolaborant został odprawiony z niczym, bo Nuchym nic nie miał przy sobie, z ostatnich już łachów i butów nie wypadało go obdzierać.

Nuchym był więziony w szkolnej klasie, na parterze po prawej, w klasie wtedy pustej, bez ławek i sprzętów. Znałem dobrze ten budynek sprzed wojny, a i później zdarzało się, że tam zaglądałem. Takich jak ja, małoletnich, żołnierze stąd nie przepędzali. Pewnego razu - rok wcześniej, gdy szkoła była wypełniona żołnierzami w ramach koncentracji przed atakiem na Związek Radziecki, wszedłem z ciekawości na szkolny korytarz i przystanąłem przed otwartymi drzwiami do klasy na parterze, po lewej. Na podłodze leżało około 30 materacy, równo w szeregach i rzędach, a ściany do wysokości górnej linii okien pokryte były kolorowymi malowidłami roześmianych, półnagich tancerek. A zatem i teraz, pomimo żołnierza na warcie, podszedłem do okna, wspiąłem się jakoś na palce i zobaczyłem Nuchyma. Chodził wyprostowany jak żołnierz tam i z powrotem wzdłuż przeciwległej do okien ściany. Dziwne, że nie usiłował się zbliżać do okna. Mógł je otworzyć nawet w dzień, mógł wyskoczyć i uciec. A on nic, tylko splatał cały czas dłonie, jakby chciał je rozgrzać, i poruszał rytmicznie, powoli ustami, jakby wymawiał wciąż od nowa jedno i to samo słowo. Może to było imię jego ukochanej? Może to była Jentl? Nie rozglądał się, patrzył przed siebie, raz w jedną, a z nawrotem - w drugą ścianę. Jego postawa, ruch i zapatrzony gdzieś przed siebie wzrok mówiły, że się już pogodził, że nie oczekuje od świata niczego, żadnej pomocy, nawet współczucia. Tylko nerwowo splatane dłonie obwieszczały, że nie znajduje dla siebie miejsca na tym oszalałym z nienawiści świecie. Bo jest zupełnie sam, bez najbliższych, bez ukochanej, bez matki, ojca, siostry, braci i przyjaciół. Ten widok był tak przejmujący, spokój tak krzyczący rozpaczą, że serce miękło z żalu. Odszedłem ze spuszczoną głową, pełen przygnębienia i bezradności. Poza współczuciem nie dorosłem do działania. Byłem przeświadczony, że świat należy do ludzi złych i silnych, którym wolno niszczyć słabych i dobrych, takich jak Nuchym.

On nie prześpi tej nocy, może już ostatniej w swoim krótkim życiu. Będzie kroczył aż do wieczora i całą noc, setki, a może i tysiące razy przemierzy swą ostatnią drogę od ściany do ściany, samotny w pustej sali i samotny pośród ludzi, sparaliżowany lękiem, że odbiorą mu to, co mu zostało: wspomnienie bliskich. I nie będzie się modlił, jak jego przodkowie w chwili śmierci, słowami Psalmu: "Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną". On już wie, że Go tu nie ma, że właśnie teraz idzie sam jeden, samotnie, ciemną doliną śmierci i lęka się zła, bo nie ma przy nim nikogo. Może będzie zbierał kamyki jasnych, szczęśliwych chwil w swoim krótkim życiu i przywoływał wciąż od nowa najdroższe ze wszystkich imion, imię ukochanej: Jentl, z nadzieją, że to imię ocali Ich Świat, gdy on stanie przed mordercą.

Następnego dnia, rankiem, widzę, jak spod szkoły wyjeżdża na rowerze, w kierunku Przeworska, żołnierz niemiecki w hełmie, z karabinem przewieszonym przez plecy, a przed nim biegnie Nuchym.

Schneller, schneller... - powtarzał dobrotliwie Niemiec. Rosły i gruby blondyn na rowerze popędzał do szybszego biegu wymizerowanego, młodego człowieka.

Minęli mnie na wyciągnięcie ręki. Głowa odkryta, twarz szara, oczy nieobecne. Nie spojrzał na mnie, nie szukał współczucia, patrzył przed siebie w niemej rozpaczy, jak wczoraj, gdy był uwięziony w szkole. Biegł rytmicznie, ale z wysiłkiem, zapatrzony w siebie, jakby nie chciał zgubić żadnego z okruchów wspomnień ze świata swoich bliskich. Mógł uskoczyć nagle w bok, dopaść rogu najbliższej stodoły po drugiej stronie drogi, uciec, zanim Niemiec zszedłby z roweru i zdjął karabin. Ale nie był tym zainteresowany, już to przemyślał tysiące razy, odkąd nocował poza domem i potem, gdy został sam. Wiedział, że jeśli nie dopadnie go niemiecki żołdak, to dopadną go miejscowi kolaboranci.

Przepuściłem ich przed sobą na bezpieczną odległość i pobiegłem za nimi. Rozpaczliwa sytuacja Nuchyma wzruszała mnie do głębi, a obojętność mijanych ludzi, zwykle ciekawych, a nawet wścibskich, była dla mnie niepojęta. Biegnąc za nimi, niepokoiłem się, czy Nuchym, zagłodzony, niewyspany i jakby poza światem, zdoła w takim tempie przebiec siedem kilometrów do Przeworska. Za ostatnimi domami wsi zaczynały się pola. Zatrzymałem się. Przed następną wsią droga okrążała zakole starego, pełnego krzewów i drzew rzeczyska Mleczki.

Tu go zastrzelił żołnierz Wehrmachtu. Chrześcijanin, jak wszyscy Niemcy, zastrzelił niewinnego Polaka, wyznawcę religii żydowskiej doprowadzonego na śmierć przez innego Polaka, sąsiada, wyznawcę religii katolickiej.

Zabójstwo Lejby "drugiego"

Rodzina Lejby "drugiego" mieszkała na pograniczu Trynieckiej i Łańcuckiej części wsi, na tzw. Hyczuwkach. Mieli dwóch synów, z których jeden nazywał się Moniek. Z tej czteroosobowej rodziny z majowego pogromu uratował się tylko ojciec, Lejba, najpobożniejszy z gniewczyńskich Żydów. Jego dom był także domem modlitwy dla pozostałych rodzin. Mieszkający nieopodal jeden z trzech bossów miejscowej mafii wytropił Lejbę "drugiego" w prawym kącie ramion Mleczki i Wisłoka i zastrzelił go z nielegalnej broni tuż przy rosnących do dziś dwu, a może trzech topolach, które pamiętają tę zbrodnię.

Morderca obszukał zabitego, zabrał pieniądze i rzeczy osobiste, ściągnął buty z cholewami, a ciało zaciągnął na brzeg Wisłoka i zepchnął do wody.

ciąg dalszy na stronie 2 >>>


Copyright © tekst i zdjęcia  Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN [jeżeli nie zaznaczono inaczej]
www.holocaustresearch.pl