Drukuj  

Recenzje


"Przegląd Polonijny"; R. XXX - 2004 - z.4 (114)

Analiza zbrodni nie kończy sprawy ...
Marcin Kula

recenzja Jan Grabowski, „Ja tego Żyda znam!". Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939-1943, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 2004, ss. 136.

Jest to ogromnie ważna książka. Znajdzie ona swoje miejsce wśród literatury o holokauście, choć ta jest przecież obfita. Autor poświęcił ją zjawisku szmalcownictwa. Szmalcownicy pojawiają się praktycznie we wszystkich wspomnieniach ukrywających się Żydów. Tymczasem w polskiej literaturze nie ma dotychczas studium tego zagadnienia. Nie pojawiło się ono zapewne z dwóch powodów: temat to wyjątkowo paskudny dla powojennej historycznej pamięci w Polsce i zarazem wyjątkowo trudny do badania. Jak tu bowiem opracować dzieje i charakter zjawiska, którego istotą jest wymuszenie haraczu - i rozpłynięcie się złoczyńcy „we mgle"?

W wypadku czynów przestępczych, dokonywanych w czasach zwyczajnych, historyk może liczyć na akta służb porządkowych, które najczęściej rejestrują przestępstwa — nawet jeśli niekoniecznie ustalają ich sprawców. Tymczasem trudno ufać, iżby w aktach okupanta zjawisko szmalcownictwa znalazło mniej więcej pełne odbicie. Autor bardzo ciekawie wykorzystuje te akta i wielka w tym jego zasługa - ale sam zdaje sobie oczywiście sprawę, jak niepełna i jak nieraz ułomna to podstawa źródłowa.

Ponieważ szmalcownictwo pojawia się w wielu wspomnieniach, zatem jego opisu dokonanego przez autora nie odbiera się jako całkowicie nowego. Ma on jednak niewątpliwą zasługę przypomnienia i opisania sprawy. Pojawia się też w przedstawionej analizie kilka kwestii, z których większość czytelników zapewne w małym stopniu zdawała sobie sprawę. Autor pisze — i to robi przerażające wrażenie — że wśród szmalcowników wcale nie przeważały męty społeczne. Pokazuje, iż szmalcownictwo tylko częściowo było wynikiem spontanicznego działania indywidualnego, czy też działania band wyrostków, wiedzących gdzie czekać na Żydów przekraczających mur getta. W dużym stopniu szmalcownictwo wchodziło w zakres tego, co dziś nazywa się „przestępczością zorganizowaną". Autor konstatuje, że proceder był uprawiany przez grupy wieloetniczne — polskie, niemieckie, ukraińskie, a nawet żydowskie. Na pierwszy rzut oka uczestnictwo Żydów zaskakuje — ale bezzasadnie. W żadnej grupie społecznej, czy etnicznej, a zwłaszcza w żadnej grupie niszczonej, nie ma samych świętych.

Bardzo mało znaną sprawą jest okoliczność, iż na początku okupacji Żydzi i nie-Żydzi, posądzeni o bycie Żydami, odwoływali się do policji w wypadku szantażu. Niemcy czasem reagowali na takie skargi - czy to w imię „ordnung", czy też gdy szmalcownicy używali odznak hitlerowskich lub podawali się za gestapo, czy w końcu w wypadku wplątania w wymuszenia policjantów lub funkcjonariuszy niemieckich.

Ciekawym wątkiem autorskiej analizy jest konstatacja zmian natężenia i form szmalcownictwa oraz, na ważnym miejscu, zmian wysokości żądanego okupu w miarę zaostrzania przez hitlerowców polityki zagłady.

* * *

Mimo wszelkich pozytywów, jakie można powiedzieć o recenzowanej książce, trudno się powstrzymać przed obserwacją, iż interpretacja zjawiska szmalcownictwa poprzez umieszczenie go w kontekście czasów stoi jeszcze przed nami - poczynając od kwestii definicyjnych. Dopadnięcie Żyda na ulicy i wymuszanie pieniędzy było szmalcownictwem w sposób oczywisty. Czy jednak wyrzucenie kogoś z kryjówki, gdy ofiara nie miała już pieniędzy, rysowało się odmiennie? Pewno tak - ale nie o wiele.

Podstawowa sprawa w interpretacji rozważanego zjawiska to jego proporcje. Oczywiste, że z punktu widzenia Żydów nawet niewielka liczba szmalcowników byłaby straszna i przesądzałaby sytuację. Nawet niewielka ich liczba byłaby też w stanie skutecznie zmniejszyć gotowość Polaków-chrześcijan do udzielania pomocy Żydom. Skoro zjawisko istniało, to każdy mógł okazać się szmalcownikiem, a w konsekwencji zarówno Żydzi, jak i potencjalni pomocnicy, musieli się bać wszystkich. Powiedzenie, że łyżka dziegciu psuje beczkę miodu, jest w tym wypadku wyjątkowo akuratne. Z tego nie wynika jednak wiele w sprawie rzeczywistych rozmiarów badanych działań przestępczych.

Jest oczywiste, że Żydzi, gdy wpadali, bardzo często wpadali na skutek denuncjacji chrześcijan - bo niby jak miałoby być inaczej (jeśli już w ogóle ktoś donosił, a innej ludności miejscowej, poza żydowską i chrześcijańską, tu nie było!). Jednocześnie trudno nie zapytać, jak wielu Polaków-chrześcijan mniej czy bardziej rozpoznało na ulicy Żyda i przecież nie doniosło. To nie jest dla nich, rzecz jasna, żaden tytuł do chwały. Jako smętną przypowieść opowiada się o wypadku, gdy osoba aspirująca do medalu „Sprawiedliwy wśród narodów świata" zapytana, co uczyniła dla ratowania Żydów, odpowiedziała: „A bo ja wiedziałam i nie doniosłam!". Na takie dictum pozostaje jedynie wzruszyć ramionami. Gdy analizuje się wszakże postawy społeczeństwa, warto widzieć nie tylko tych, którzy donieśli - nawet jeśli oni, jak zawsze zło, zostali bardziej zapamiętani.

* * *

Moim zdaniem większym problemem intelektualnym jest obojętność masy chrześcijan w Polsce wobec losu Żydów niż łajdacy, którzy występują w każdym społeczeństwie nawet w normalnych czasach (a cóż dopiero wojennych!). Autor konstatuje:

„Obok ludzi zaangażowanych czynnie w walkę z Niemcami, pojawiła się szeroka gama postaw obojętnych, należących — żeby odwołać się do sformułowania delegata rządu — do «Warszawy Kowalskich«. A w cieniu obojętności «Kowalskich» szmalcownicy i szantażyści rozwinęli bujną działalność" (ostatnie zdanie książki).

W swoim stwierdzeniu autor ma najpewniej rację. Jednak nawet konstatując szeroko pojawiającą się obojętność, nie można na tym skończyć analizy. Trzeba zapytać o dystans, dzielący obie grupy już przed wojną — nawet nie po to, by przesądzać winę jednej z nich, ale po to, by zrozumieć zjawisko. Prawda, że mimo całego dystansu trudno zrozumieć niektóre przejawy sytuacji okupacyjnej. Można zrozumieć, że wobec przedwojennego dystansu obu grup oczekiwanie masowej pomocy w warunkach terroru i muru getta byłoby nierealistyczne. Dlaczego jednak jakże często nie pojawiała się choćby elementarna reakcja współczucia? We wspomnieniach jednej z uciekinierek z getta znalazł się opis, jak to w pociągu, którym jechała, policja złapała jakiegoś Żyda (akurat przypadkowo i szczęśliwie nie ją!). U współtowarzyszy podróży nie pojawiły się w tym momencie ani zdenerwowanie, ani złość. Nie było widać nawet oburzenia, czy choćby tylko zaciętego milczenia — jakie najpewniej towarzyszyłoby wywleczeniu z wagonu przez Niemców Polaka-chrześcijanina. „Nikt nie wyraził współczucia dla człowieka, którego tragiczny los był oczywisty"1.

O ile łatwo zrozumieć brak masowej pomocy, o tyle trudniej zrozumieć czy to chłopów wydających, bądź mordujących i gwałcących Żydów i Żydówki z okolicy, lub kolegów wydających swoich dawnych znajomych. Odruch obawy przed przechowywaniem Żydów można zrozumieć jako wynik nie tyle szczególnej wrogości, ile konsekwencję nieprzyjmowania do wiadomości wyjątkowości sytuacji lub (i) prostego strachu. Znacznie trudniej zrozumieć powojenną negatywną opinię sąsiedzką wobec tych, którzy podczas okupacji przechowywali Żydów — co sprawiało, iż bohaterowie nieraz woleli milczeć o własnym bohaterstwie.

* * *

Trudnym problemem do interpretacji jest załamanie norm porządku i uczciwości podczas wojny. Popełniano wówczas bardzo wiele łajdactw. Bandytyzm był częsty, a Żydzi stanowili wyjątkowo „wygodny" cel. Wiem oczywiście, że zbrodnia przeciw człowiekowi jest nieporównywalna z żadnym innym występkiem — ale były to czasy, kiedy w ogóle łatwo popełniano przestępstwa. Sytuacja sprawiała, że skutki nagannych czynów były wyjątkowo dramatyczne, ale same łajdactwa nie były aż tak specyficzne. Ówczesne załamanie się standardów moralnych jest w ogóle jednym z najciekawszych intelektualnie zagadnień. Dziwimy się, jak mogli popełnić niewyobrażalne zbrodnie Niemcy, którzy skądinąd byli przykładnymi ojcami rodzin. Muchy by niby nie zabili, a podczas wojny fotografowali się na tle zwłok ludzi własnoręcznie powieszonych. Takie samo zdziwienie można jednak wyrazić wobec tych spośród polskich chłopów, którzy podczas wojny mordowali czy gwałcili Żydów i Żydówki. Można powiedzieć jeszcze więcej. Choć zabrzmi to paradoksalnie, powiem, że ci, którzy przerzucali żywność do getta, najczęściej przecież za bajonskie pieniądze, nieraz mogli być tymi samymi, którzy potem wymuszali haracz od Żydów. Gdyby pod ręką był ktoś inny, w jakikolwiek inny sposób naznaczony, też by najpewniej tak robili. Motywacja mogła być identyczna — nawet jeśli skutkiem szmuglu żywności było życie, a skutkiem szmalcownictwa śmierć. Nie przyrównując: w dzisiejszych krajach zacofanych przybysz jest nieraz otaczany przez gromadę dzieci, od której trudno się uwolnić, a które domagają się pieniędzy. Nie ma wątpliwości, że łatwo by przeszły do szantażu, gdyby tylko znalazły pretekst. Oczywiście dzisiejszy turysta, nawet ograbiony, na ogół nie traci życia — ale zjawisko przestępczości i wymuszeń jest znacznie rozleglejsze niż ówczesne szmalcownictwo. Gdy się patrzy na zdjęcia, które Niemcy sobie robili na tle trupów, nie jest źle mieć w pamięci robienie sobie home video na tle maltretowanych jeńców przez Amerykanów w Iraku czy przez Rosjan na tle wykończonych jeńców czeczeńskich (2004).

* * *

Niezależnie od powyższych obserwacji łatwo podnieść argument, że wyrostki, otaczające Żydów, przemykających się z getta na drugą stronę, nie działały przeciw nim jako jakimkolwiek ludziom, czy (i) jako osobom akurat łatwym do szantażowania, ale były też głęboko nastawione przeciw Żydom tout court. Łączyły „przyjemne z pożytecznym" — jeśli można tak gorzko ironizować. Pytanie, w jakim stopniu antysemityzm przedwojenny stał się podstawą elementów sytuacji czasu wojny, też jest zagadnieniem wartym głębienia. Nie ulega wątpliwości, że dopomógł on czy to do powstania obojętności wobec losu Żydów, czy do zaistnienia zachowań agresywnych. Autor pisze:

„Z jednej strony szantażyści działali w oparciu o ustawodawstwo hitlerowskie, wpisując się w logikę niemieckich represji i przyczyniając się do pogłębienia atmosfery strachu. Z drugiej jednak strony, dla wielu szmalcowników polowanie na Żydów nie stało w sprzeczności ze swoiście pojętym patriotyzmem. Żydzi, pomimo że obywatele polscy, przez szerokie rzesze polskiego społeczeństwa uważani byli za element obcy, znajdujący się poza sferą wzajemnych zobowiązań. Z punktu widzenia ludzi wychowanych w antysemickiej atmosferze i utwierdzonych w swych przekonaniach przez lata okupacji hitlerowskiej, ściganie i szantażowanie Żydów nie musiało wcale być tożsame z kolaboracją. Wręcz przeciwnie, niektórzy byli szmalcownicy kontynuowali polowanie na Żydów nawet podczas Powstania Warszawskiego, równocześnie walcząc z Niemcami" (s. 128).

W innym miejscu autor z kolei podnosi, że Podziemie było uwrażliwione na czyny ludzi łączących szantażowanie Żydów z byciem konfidentami Gestapo w działaniach skierowanych przeciw konspiracji, podczas gdy „szmalcownicy, unikający styczności z podziemiem i z Niemcami, nie musieli się obawiać karzącej ręki podziemnego państwa" (s. 55).

Także w tym wypadku nie jest to jednak chyba całość sprawy. Nawet w ramach poglądów w moim przekonaniu nagannych możliwa była przecież postawa Kossak--Szczuckiej. Znane są też przypadki działań antysemitów z okresu przedwojennego, którzy w zaistniałej sytuacji okazali jednak Żydom pomoc.

Jest najpewniej prawdą, że polski patriotyzm nie obejmował Żydów. Prawdopodobnie autor ma rację, gdy mówi, iż „rozliczne publikacje podziemne i rozkazy operacyjne nie pozostawiają wątpliwości, że w oczach przywódców Państwa Podziemnego Żydzi stanowili element obcy, zewnętrzny w stosunku do narodu polskiego" (s. 36). Izaak Schwarzbart na próżno domagał się wielkiego apelu polskiego Londynu w kwestii stosunku ludności okupowanego kraju do Żydów2. Dlaczego jednak tak było? W tym punkcie otwiera się pole do refleksji nad drogami kształtowania się narodu polskiego.

Specyfika polskiego procesu narodotwórczego doprowadziła do tego, że Polska odrodziła się i umocniła jako kraj społeczności etnicznej, a nie obywatelskiej. Czy to w okresie międzywojennym, czy nieraz nawet dziś, jako „naszych" traktuje się polską diasporę rozsianą po świecie, a nie członków mniejszości narodowych, żyjących w Polsce. Znów trzeba jednak zachować pewne proporcje. Sam autor przypomina, iż „elity demokratycznego Zachodu nastawione były do ginących Żydów równie niechętnie. Powszechnie podkreślano, że próby ujęcia się za Żydami dostarczą wody na młyn propagandzie niemieckiej od dawna już oskarżającej aliantów o niewolnicze posłuszeństwo wobec «międzynarodowego żydostwa»" (s. 36). Przypomnijmy zatem jeszcze coś od siebie — jak np. to, że nawet w ojczyźnie społeczeństwa obywatelskiego, jaką jest Francja, przynajmniej część Francuzów uznała się za naród etniczny, gdy przeszła do porządku dziennego nad francuskim obywatelstwem Żydów, których wydała hitlerowcom. Także to, że część bardzo obywatelskiego społeczeństwa Stanów Zjednoczonych „zapomniała" o współobywatelstwie z Amerykanami japońskiego oraz niemieckiego pochodzenia i zamknęła ich podczas wojny do obozów lub traktowała jako automatycznie podejrzanych.

Skądinąd nie ma też sensu używać, jak w pewnym miejscu czyni autor, argumentów bliskich demagogii dla umocnienia tezy o realnie funkcjonującej w społeczeństwie definicji narodu. Jest oczywiście prawdą, że wiele przepisów hitlerowskich Polacy omijali łatwiej, nawet gdy groziło to śmiercią, niż w imię ratowania Żydów. Nie można jednak kontrastować częstego nieprzestrzegania zakazu np. posiadania radia ze znacznie mniejszą chęcią do omijania zakazów pomocy Żydom. W kategoriach praktycznych (przepraszam za zejście na poziom praktyczny!) łatwiej było udzielić pomocy komuś z podziemia, niż przechować Żyda — już nie mówiąc o tym, że łatwiej było ukryć radio niż człowieka.

Jest najpewniej prawdą, że podziemny wymiar sprawiedliwości nie był efektywny w ściganiu szmalcownictwa. Z różnych powodów łatwiej było jednak przeprowadzić podziemny quasi-proces człowieka, który zdradził Podziemie, niż szmalcownika z ulicy. Cały czas trzeba też pamiętać, że wielu spraw nie znamy, zwłaszcza gdy nie przybrały stadium, w którym choćby potencjalnie mogły zostawić ślad w papierach. Jarosław Abramow-Newerly wspomina, jak to jego matkę zaczął nachodzić szantażysta (sam zresztą Żyd, chyba współpracujący z hitlerowcami). Wymuszał coraz to nowe haracze. W końcu matka, rozumiejąc, do czego to zmierza, zwierzyła się komuś, o kim domniemywała, że jest w Podziemiu. Człowiek zadał parę pytań o złoczyńcę. Szantażysta więcej się nie pojawił. Nie wiemy, ile było takich wypadków — nawet jeśli najpewniej rzeczywiście znacznie mniej, niżby się tego pragnęło. Nawiasem mówiąc, po wojnie matka Abramowa-Newerlego dowiedziała się, że konspiratorem, do którego zwróciła się, był Witold Pilecki. Niestety, nie udało się jej pomóc z kolei jemu3.

 
Przypisy

1 H. Zawadzka, Ucieczka z getta. Ośrodek „Karta", Warszawa 2001, s. 62.

2 Por. D. Stola, Nadzieja i zagłada, Oficyna Naukowa, Warszawa 1995, passim.

3 J. Abramow-Newerly, Lwy z mojego podwórka. Twój Styl, Warszawa 2000, s. 143-146, 148-151.

Jan Grabowski “Ja tego Żyda znam! Szantażowanie Żydów w Warszawie 1939-1943”. Warszawa 2004, Wydawnictwo Instytutu Filozofii i Socjologii PAN

źródło: "Przegląd Polonijny"; R. XXX - 2004 - z.4 (114)

 

Copyright © tekst i zdjęcia  Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN [jeżeli nie zaznaczono inaczej]
www.holocaustresearch.pl